Zagadka:
Jaka strona internetowa biła w środę wieczorem rekordy popularności wśród Amerykanów? JohnMcCain.com, BarackObama.com, czy może jeden z portali informacyjnych?
Okazuje się, że największym zwycięzcą prezydenckiej potyczki, zwanej również debatą kandydatów, okazał się mieszkaniec miasteczka Amarillo w Teksasie, prowadzący małą firmę, której internetowy adres to www.joetheplumber.com
W późniejszych sondażach żaden z kandydatów nie przesunął się znacząco do góry, kolejne 90 minut nie wniosło rewolucyjnych zmian do wyścigu. Debata pomogła jednak przynajmniej jednej osobie, hydraulikowi z południa. Kiedy obydwaj kandydaci kilka razy powoływali się na Jasia Hydraulika, będącego przedstawicielem klasy pracującej, średnio zamożnej, najbardziej dotkniętej recesją i mającej podobno największy wpływ na głosowanie - miliony osób na całym świecie zaczęło wstukiwać usłyszane słowa do przeglądarek internetowych. Liczba odwiedzin strony hydraulika z Teksasu sięgnęła w kilkadziesiąt minut kilku milionów.
Nie będę udawał, że jej w środę wieczorem nie znalazłem. Mało tego - odwiedziłem ją ponownie, trochę z ciekawości, trochę z nudów - następnego dnia. Zmieniło się widniejące tam logo i pojawiła się nowa oferta. Słowo „Plumber" zostało ładnie przekreślone, a obok niego dopisano „President". Pod spodem pojawiła się informacja, że można już zamawiać koszulki z takim obrazkiem. Za ile? - nie wiem, tak daleko nie zaszedłem. Podejrzewam jednak, iż w ciągu najbliższych kilkunastu dni dzielących nas od wyborów będzie to najlepiej sprzedający się towar w USA. Tak więc problemy finansowe przynajmniej jednego hydraulika zostały już rozwiązane.
Co z pozostałymi?
Na razie nic, a co będzie później to zobaczymy. Jeśli ktoś myśli, że obecny wybór zadecyduje o przyszłości kraju choć częściowo w stopniu o jakim mówią kandydaci, zawiedzie się srodze. Zapewne różnice zauważalne będą po paru latach, ale nigdy nie dowiemy się, co by było gdyby wygrał ten drugi.
Dla przeciętnych wyborców - a więc stanowiących większość - przekazywane treści też nie mają wielkiego znaczenia. Doszedłem do tego wniosku przeglądają listy dyskusyjne. „Mój kandydat dominował; Lepiej się prezentował; Częściej się uśmiechał; Nie przerywał" - to najczęściej spotykane opinie po każdej debacie.
Czasami ktoś zwróci uwagę na jakiś drobny szczegół, na przykład: Dlaczego Obama miał czerwony krawat, a McCain niebieski? - pytała czytelniczka panelu dyskusyjnego na stronie Washington Post - Przecież powinno być odwrotnie! Czy sztaby wyborcze tak się umówiły?
Tylko od czasu do czasu ktoś poprosi o wyjaśnienie słów dotyczących ekonomii, podatków lub polityki zagranicznej.
Właściwie to kandydaci na urząd prezydenta mogliby czytać z kartki ten sam, przygotowany przez kogoś bezstronnego tekst. Wyborcy decydowaliby jedynie, który z nich zrobił to lepiej. Po co tłumaczyć, przekonywać, atakować, skoro i tak większość z nas zagłosuje na tego, do kogo poczuje większą sympatię. Przypomniało mi się krótkie opowiadanie, wprawdzie dotyczące czego innego, ale po usunięciu niektórych fragmentów mogące posłużyć za ilustrację:
Pewnego poranka, podobnie, jak wiele razy wcześniej, władca zawołał znanego wróżbitę i opowiedział mu swój sen:
- Śniło mi się, że zęby wypadały mi jeden po drugim i nie było ich już zupełnie w moich ustach.
- Och, proszę pana, to bardzo niedobry znak. Wskazuje na to, że wszyscy z pana rodziny umrą przed panem i zostanie pan sam! - powiedział wróżbita.
Władca rozwścieczył się do tego stopnia, że nakazał wróżbicie, aby się już nigdy więcej u niego nie pokazywał. Opowiedział jednak swój sen innemu wróżbicie. Ten powiedział mu:
- Och, mój panie, to bardzo dobry sen. Mówi on o tym, że będziesz miał bardzo długie życie i przeżyjesz całą swoją rodzinę, będziesz też o wiele od nich zdrowszy!
Uradowany władca odpowiedział mu:
- Cóż za piękny sen! - i za tak dobrą przepowiednię dał mu w nagrodę sto denarów.
Dopiero potem zawołał swojego sługę, nakazał mu odszukać pierwszego wróżbitę, i przeprosić go za to, że został wypędzony z zamku.
Bo tak naprawdę, to pierwszy powiedział mu to samo co i drugi, tyle tylko, że w inny sposób.
Zapatrzeni w zegar odmierzający czas do wyborów zapomnieliśmy o własnym podwórku. A tu dzieją się rzeczy niespotykane od co najmniej 20 lat. Burmistrz traci kontrolę nad miastem. Masowe zwolnienia, podwyżki i cięcia budżetowe są konieczne. Ale czy lokalni wyborcy będą mu to w stanie wybaczyć?
Daley wygląda ostatnio jakby powoli poddawał się kryzysowi. Już nawet nie zapewnia, że wszystko jest pod kontrolą, że będzie dobrze albo jeszcze lepiej. W absolutnej ciszy przedstawił w środę w radzie miasta swój plan finansowy. Z głębokim marsem na czole zakomunikował o rekordowym deficycie i planowanych oszczędnościach. Rozumiem go. To trochę tak, jak ojciec kilkuosobowej rodziny mówiący podczas kolacji, że właśnie skończyły się pieniądze, a do pierwszego jeszcze dwa tygodnie. Jednak rodzina ta każdego miesiąca liczy wydatki i nie kupuje sportowych samochodów jeśli jej na to nie stać. Chicago od wielu lat wydawało olbrzymie sumy, głównie na kompletnie bezużyteczne programy, pensje dla niepotrzebnych pracowników i świadczenia, które połowie odbiorców nie przysługiwały. Były to wydatki na kredyt: z podniesienia podatków od papierosów będziemy mieli tyle, z butelkowanej wody jeszcze więcej, z podniesienia opłat za psy i koty kolejne kilka milionów. Podobne przykłady można mnożyć w nieskończoność. Okazało się jednak, że mieszkańcy miasta nie są bezmyślnym stadem i nie sięgnęli głębiej do kieszeni. W inny sposób dostosowali się do nowej rzeczywistości - niestety, niezgodny z założeniami rady. Miasto musi funkcjonować. Skoro z własnej woli nie chcemy mu pomóc, to prędzej, czy później zostaniemy do tego zmuszeni. Miłego weekendu.