Kilkadziesiąt minut przed ogłoszeniem wstępnych wyników, we wtorek wieczorem, w jednym ze studiów telewizyjnych pojawił się były burmistrz Nowego Jorku, Rudy Giuliani. Podobnie jak prowadzący program z ciekawością spoglądał na pustawą jeszcze wtedy tablicę wyników. Widać po nim jednak było, że spodziewa się porażki popieranego przez siebie kandydata partii republikańskiej. Powiedział wtedy coś, co utkwiło mi w pamięci:
„Niezależnie kto wygra, jutro wszyscy będziemy Amerykanami. Znikną stany czerwone i niebieskie. W naszym wspólnym interesie będzie popieranie nowego prezydenta, a jego sukces będzie naszym celem".
Mniej więcej to samo powtórzył później John McCain gratulując Barackowi Obamie oraz wyraziły miliony wyborców w cywilizowany sposób akceptujących przegraną swego kandydata. Nie wszyscy jednak. Co jakiś czas natknąć się można na ludzi, którzy rwą włosy z głowy i spodziewają się najgorszego. Łączą się w większe i mniejsze grupy, by wspólnie snuć czarne scenariusze na przyszłość. Mają do tego pełne prawo, cieszy mnie jednak, że są w mniejszości.
Senator McCain byłby prawdopodobnie dobrym prezydentem. Nigdy jednak się o tym nie dowiemy, gdyż ten rozdział historii jest już zamknięty. Przed nami cztery lata prezydentury Baracka Obamy i czy komuś się to podoba, czy nie, naszym wspólnym celem powinien być sukces jego administracji. Pokażmy klasę i dojrzałość czekając z ewentualną krytyką na pierwsze wpadki i potknięcia. Doskonale wiemy, że takie będą. Nie uniknął ich żaden polityk piastujący to stanowisko w przeszłości. Mam też nadzieję, że wśród zagorzałych przeciwników prezydenta elekta znajdą się tacy, którzy będą potrafili docenić ewentualne sukcesy. Mam wielką nadzieję, że takie będą.
Podejrzewam, że dla wielu ludzi walka wciąż będzie trwała. Są tacy, którzy po prostu, niezależnie od okoliczności, nie potrafią uznać wyższości przeciwnika. Świat podąży dalej, a oni wciąż będą tkwili w przedwyborczych zmaganiach, nie wnosząc niczego nowego do dyskusji, a jedynie czekając na okazję by powiedzieć: A nie mówiłem?!
Wielką umiejętnością jest zmiana tematu w taki sposób, by rozmowa dalej toczyła się bez zakłóceń. Nie musi to być przyjacielska pogawędka, może być ostra wymiana poglądów. Chodzi o to, by uznać niektóre z własnych argumentów za już nieodpowiednie i przestarzałe.
Każdy z nas będzie uważnie śledził poczynania nowej administracji. Jestem przekonany, iż najmniejsze błędy nie umkną naszej uwadze. Jednak na razie wyprzedzanie faktów jest dziecinadą. Poczekajmy choćby do inauguracji. Wybory wygrał amerykański senator, absolwent Columbia University i Harvard Law School, liczący się polityk dominującej w tej chwili partii w Stanach Zjednoczonych. Człowiek, który przeprowadził jedną z najbardziej skutecznych kampanii w historii wyborów prezydenckich, który skupił wokół siebie najbardziej znane nazwiska ze świata polityki i finansów.
Spójrzmy na niego z tej perspektywy, a nie poprzez południe Chicago, z którym niewiele ma przecież wspólnego.
Niektórzy mieszkańcy tego kraju, w większości czarni, nieco odmiennie pojmują jego zwycięstwo. Dla nich to wydarzenie, na które czekali całe życie. Takie, jakim był pierwszy czarnoskóry zawodnik w profesjonalnej drużynie sportowej, pierwszy czarnoskóry senator, generał, policjant czy nauczyciel. Całkiem niedawno obok chicagowskich plaż ustawione były znaki zakazujące im wchodzenia na nie, a w pobliskich budynkach kryły się niedostępne dla nich sklepy, bary i restauracje. Nie śmiejmy się więc z ich radości, niech ona nas nie drażni. Nie jesteśmy jej w stanie zrozumieć, więc nawet nie próbujmy. Uszanujmy ten podniosły nastrój, jeśli mamy okazję to pogratulujmy. Mimo wszystko, wbrew obawom niektórych, Obama będzie prezydentem całego kraju, a nie wyłącznie jakiejś mniejszości. Czy będzie dobrym prezydentem? O tym przekonamy się już niedługo.
W polityce na równi z obietnicami liczą się gesty. Z podziwem obserwowałem Johna McCaina, gdy przemawiał we wtorkowy wieczór. Pokazał wielką klasę i dojrzałość. Nie musiał, ale nazwał zwycięzcę „swoim prezydentem", wyraził kondolencje z powodu zmarłej dzień przed wyborami babki Obamy i przyjął ciężar porażki na swoje barki. Byliśmy świadkami wielkiej polityki w najlepszym wydaniu. Takiej, której na próżno szukać na naszym podwórku. Rozczarowany jestem na przykład Tonym Peraicą. Nigdy nie sprawiał on na mnie wrażenia dobrego polityka. Ktoś, kto co chwilę próbuje walczyć o kolejne, kompletnie nie związane ze sobą stanowiska nie może wzbudzać zaufania. Myślałem jednak, że ma klasę i wie, jak w razie porażki należy się zachować. Niestety, po przegranych z Anitą Alvarez wyborach o stanowisko Cook County State Attorney nawet nie zadzwonił do niej z gratulacjami. Pewnie za rok znów gdzieś wystartuje, ale szanse na jakiekolwiek zwycięstwo ma coraz bardziej nikłe. To człowiek, który żyje w przekonaniu, że w skorumpowanym powiecie zarządzanym głównie przez demokratów każdy republikanin będzie jawił się jak lekarstwo na wszelkie dolegliwości. Powoli przekonujemy się jednak, że przynależność do określonej partii niekoniecznie wiąże się z posiadaniem konkretnych cech. Są bowiem tacy sobie republikanie i całkiem udani demokraci. Minione wybory nauczyły nas sporo. Pokazały jak naprawdę działa prawdziwie demokratyczny system, jaką wartość we współczesnym świecie niesie ze sobą wiedza informatyczna i umiejętność korzystania z nowoczesnych środków przekazu. Pokazały też dojrzałość mieszkańców tego kraju i w pewien sposób wyjaśniły, dlaczego inne narody wciąż spoglądają na Amerykę z zazdrością. Myślę też, że nas, imigrantów, pchnęły nieco do zwiększenia wysiłków na rzecz asymilacji z tutejszym społeczeństwem.
Jako podsumowanie samej kampanii może posłużyć następujące porównanie. W czasie, gdy sztab Obamy wysyłał w ostatniej chwili sms-y z ponagleniem do oddania głosu telewizja pokazywała zbierający się w Arizonie tłum zaproszonych na wieczór wyborczy gości. Wśród nich 60-letnią kobietę ubraną w różową sukienkę z wpiętym w nią znaczkiem „Gorące dziewczyny głosują na McCaina". Świat się zmienił. Zanim się to zaakceptuje, trzeba to wcześniej zauważyć. Miłego weekendu.