Prezydentura Obamy to jedynie początek. Przesunięcie postaw ideologicznych w kierunku rasowego, rasowego i kulturowego wyzwolenia, obserwowane już od kilkunastu lat, oznacza odrodzenie nowego, liberalnego porządku.
Zarówno odrzucenie jak i odrodzenie amerykańskiego liberalizmu zwiastowały flagi w Parku Granta. W dniu 28 sierpnia 1968 roku 10 tysięcy ludzi zebrało się tam by zaprotestować przeciwko konwencji demokratycznej odbywającej się kilka bloków dalej, w czasie której miano nominować wiceprezydenta Lyndona Johnsona, Huberta Humphreya, tym samym ratyfikując znienawidzoną wojnę wietnamską. Chicagowski burmistrz, Richard Daley, ostrzegł demonstrantów przed zaburzeniem funkcjonowania miasta i odmówił im zezwolenia do zgromadzenia, jakkolwiek przyszli pomimo tego. Całe popołudnie protestanci śpiewali, a policja krążyła wokoło, dopóki około 3.30 po południu ktoś nie wspiął się na maszt i rozpoczął opuszczanie amerykańskiej flagi.
Policjanci zaaresztowali przestępcę i zostali obrzuceni jajkami, kawałkami cementu i balonami napełnionymi moczem. Policja odpowiedziała atakiem na tłum, chwytając gapiów i krzycząc: „zabij, zabij", co przybrało formę, jak donosi jeden z raportów, „zamieszek policyjnych." Amerykanie oglądający to na ekranach telewizyjnych wydali werdykt: Należy się tym hipisom. Demokraci, którzy do tej pory wygrali siedem z poprzednich dziewięciu elekcji prezydenckich, stracili siedem z dziesięciu następnych.
Czterdzieści lat później szczęśliwi liberałowie zalegli Park Granta, zaproszeni przez innego burmistrza, Richarda Daley"ego, do świętowania zwycięstwa Baracka Obamy. Tym razem flagi powiewały dumnie, a policja była tam by chronić tłum, a nie mu zagrażać. Po raz kolejny Amerykanie oglądali to w telewizji, ale tym razem nie pałali gniewem, ale płakali.
Rozdźwięk pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami mówi wiele o tym jak upadł amerykański liberalizm i dlaczego w erze Obamy mógł stać się ponownie amerykańskim wyznaniem praworządności. Ruch, który doprowadził Obamę do zwycięstwa jest równie silny jak dwie ostatnie dominujące koalicje polityczne: ta, która doprowadziła do wyboru Franklina Roosevelta i Ronalda Reagana. Źródłem siły większości wyborczej Obamy jest liberalizm, który niegdyś przeciętni Amerykanie utożsamiali z rewolucją socjalną, a obecnie stanowi on obietnicę stabilności.
W Ameryce grupy polityczne żyją albo umierają na sprzężeniu dwóch społecznych tęsknot: wolności i porządku. Stulecie temu w erze progresywizmu współczesny amerykański liberalizm zrodził się, według Roberta Wiebe, jako „poszukiwanie porządku." Amerykańskie gigantyczne monopolie przemysłowe, jak wierzyli progresywiści, przekształcały kapitalizm w dżunglę, w dzikie i pozbawione prawa miejsce, gdzie przeżywają jedynie silni i bezwzględni. Do czasu objęcia urzędu przez Roosevelta podczas wielkiej depresji, cały ekosystem wydawał się być w spirali śmierci, a Amerykanie domagali się przejęcia kontroli przez rząd. Rosevelt to zrobił sącząc w gospodarkę niespotykaną do tej pory ilość gotówki, kreując nowe mechanizmy ochronne dla bezrobotnych i starszych, jak również wprowadzając nowe regulacje jak przemysł miał działać. Konserwatyści utyskiwali, że wolność ekonomiczna znalazła się pod obstrzałem, ale zwykli Amerykanie dziękowali Bogu, że Waszyngton zabezpieczał ich wpłaty bankowe, wspomagał związki zawodowe w podwyżkach wynagrodzeń, oferował im pensje, kiedy przeszli na emeryturę i pompując pieniądze w ekonomię by upewnić się, że nie popadnie ponownie w depresję. Amerykanie nie czuli się zniewoleni, ale bezpieczni. Prze trzy i pół dekady, od połowy lat 1930. do 60. rząd narzucał rynkowi porządek. Dżungla amerykańskiego kapitalizmu stała się dobrze uprawianym ogrodem, bezpiecznym i przyjemnym miejscem do spacerów dla zwykłych ludzi. Amerykanie odpowiedzieli głosując na liberalizm w stylu Franklina Delano Roosevelta, który nawet najbardziej zagorzali republikanie zaakceptowali - w każdych następnych wyborach.
Jednakże w początkach lat 60. liberalizm stał się ofiarą własnego sukcesu. Powojenny boom ekonomiczny zaludnił amerykańskie koledże dziećmi rozwijającej się klasy średniej, i te właśnie dzieci, które nigdy nie doświadczyły kryzysu, rozpoczęły kwestionowanie istniejącego porządku rzeczy - solidnego, porządnego społeczeństwa, które F.D. R. zbudował. Dla czarnoskórych z Południa, odnotowywali oni, porządek oznaczał rasowy podział. Dla wielu kobiet oznaczał ograniczenie w domu. Dla każdego oznaczał sztywne przystosowanie, społeczeństwo duszące się w przepisach o tym jak ludzie powinni się ubierać, modlić, bawić i kochać. W roku 1962 Studenci o Demokratyczne Społeczeństwo przemówili w imieniu tego, co stanie się wkrótce nową generacją baby-boomers wychowaną w co najmniej skromnym komforcie, która domagała się mniej porządku i więcej wolności. I ten właśnie ruch rasowego, seksualnego i kulturowego wyzwolenia przekształcił się w sprzeciw wobec wojnie w Wietnamie i zgromadził się w Parku Granta.
Tradycyjny liberalizm umarł tam wtedy, ponieważ Amerykanie, którzy niegdyś kojarzyli go z porządkiem, zaczęli utożsamiać go z zaburzeniem. Dla dużej części białej klasy pracującej wolność rasowa zaczęła oznaczać przewrót i przestępstwo, seksualna wolność przybrała formę rozwodów, a kulturowa wolność przekształciła się w brak poszanowania dla rodziny, kościoła i flagi. Richard Nixon i później Reagan wygrali prezydenturę obiecując nowy porządek: nie ekonomiczny, ale kulturalny, nie powstrzymywanie rynku, ale powstrzymanie ulicy.
Przenieśmy się w przyszłość, do wieczora dnia 4. listopada i zobaczmy dlaczego liberalizm odrodził się do życia na nowo. Z ideologicznego punktu widzenia tłumy, które zgromadziły się by usłyszeć Obamę w dniu wyborów były następcami tych, które rzucały jajkami cztery dekady wcześniej. One również wierzyły w rasową równość, prawa homoseksualistów, feminizm, wolności obywatelskie i prawo człowieka do podążania za własną gwiazdą. Ale 40 lat później te idee nie wydawały się już niepokojące. Jakkolwiek przestępczość nie maleje i zamieszki stały się częścią codzienności, to feminizm do tego stopnia stał się częścią kultury społecznej, że nikt go nie kwestionuje; a chicagowski burmistrz, Richard Daley, syn człowieka, który nakazał policji walić po łbach demonstrantów, maszeruje w paradach homoseksualistów. Kulturowo liberalizm nie jest już tak straszny. Młodzi Amerykanie, którzy głosowali w przeważającej większości na Obamę - przejmują spuściznę lat 60. I ciągle stanowią jedną z najbardziej posłusznych, najmniej buntowniczych generacji w historii. Wojna kulturowa dobiega końca, ponieważ kulturowa wolność i kulturowy porządek - dwie przeciwstawne sobie siły w Chicago w roku 1968 - okazały się w końcu możliwe do pogodzenia.
Niepokój, który wprawia Amerykanów w panikę jest obecnie nie kulturowy, ale ekonomiczny. Jeśli liberalizm upadł w latach 1960. bo jego tendencje do kulturowej wolności zostały utożsamione z kulturowym nieporządkiem, to konserwatyzm przegrał dzisiaj, ponieważ jego dążenie do wolności ekonomicznej zostało zidentyfikowane z ekonomicznym zamieszaniem. Kiedy Reagan objął władzę w roku 1981, to obiecał przywrócić ekonomiczną wolność, którą przytłumiła półwiekowa ingerencja rządu w stylu F.D.R. Amerykański kapitalizm stał się tak całkowicie udomowiony, dowodził prezydent, że stracił swoją zdolność dynamicznego rozwoju. Na jakiś czas większość Amerykanów się z tym zgodziła. Podatki i regulacje zostały obcięte kilkakrotnie, i w większości ekonomiczny placek urósł. W latach 1980. i 1990. ogród amerykańskiego kapitalizmu stał się zupełnie energetycznym miejscem. Ale stał się również straszniejszy. W nowo zderegulowanej amerykańskiej ekonomii mniej ludzi cieszyło się stabilnością zatrudnienia czy pensjami o przewidywalnej wysokości czy niezawodną opieką medyczną. Niektórzy wzbogacili się, ale wielu zbankrutowało, w większości z powodu kosztów opieki zdrowotnej. Jak zauważył politolog z Yale University, Jacob Hacker, Amerykanie doświadczają obecnie daleko bardziej gwałtownych zmian w poziomie dochodu rodzinnego niż ich rodzice z wcześniejszego pokolenia.
Począwszy od lat 1990. przeciętni Amerykanie zaczęli dochodzić do wniosku, że konserwatywna agenda ekonomiczna była trochę jak liberalny program wolnościowy lat 1960.: mniej wolnościowy niż niepokojący. Kiedy republikanie w stylu Gingricha próbowali pozbyć się Medicare, społeczeństwo masowo opowiedziało się przeciwko. Dekadę później, kiedy George W. Bush próbował częściowo sprywatyzować Social Security, Amerykanie wzburzyli się po raz kolejny. W roku 2005 sondaż Pew Research Center wyodrębnił nową grupę wyborców, która określana jest mianem „pro-rządowych konserwatystów." Byli oni kulturowo konserwatywni i agresywni w polityce zagranicznej i w przeważającej części poparli Busha w roku 2004. Ale w większości akceptowali rządowe regulacje i rządowe wydatki. Nie chcieli wolnego rynku; chcieli go kontrolować.
Ci właśnie wyborcy stanowili bombę zegarową w republikańskiej koalicji, która wybuchła 4. listopada. Obietnice McCaina o obcięciu podatków, zredukowaniu wydatków i pozbyciu się rządu bardzo ich ostudziły. Wśród niemal połowy głosujących, którzy stwierdzili, że byli „bardzo zaniepokojeni "tym, że kryzys ekonomiczny dotknie ich rodziny, Obama pobił McCaina o 26 punktów.
Społeczne nastawienie wobec ekonomii jest obecnie w dużej mierze takie jak społeczne nastroje kulturowe 40 lat temu: Amerykanie chcą, by rząd wprowadził prawo i porządek - by zapobiec obniżaniu wartości ich kont 401 (k), by zatrzymać wzrost ich przedpłat ubezpieczeniowych, by zabezpieczyć ich stanowiska pracy przed wykorzystaniem zagranicznej siły roboczej - i nie dbają bardzo o to które głowy Waszyngton musi w tym celu poświęcić.
To zarówno wielkie wyzwanie jak i wspaniała szansa dla Obamy. Jeśli potrafi on dokonać tego, co niegdyś zrobił F.D.R. - ustabilizować i ucywilizować amerykański kapitał - to ustanowi on demokratyczną większość, która zdominuje amerykańską politykę na całe pokolenia. Pomimo zniechęcającego problemu, który dziedziczy, ma na to dużą szansę. Jedno jest pewne: podjęcie agresywnego działania w celu stymulowania ekonomii, regulacja przemysłu finansowego i podparcie stanu amerykańskiej opieki społecznej nie podzieli jego koalicji; podzieli drugą stronę. W sprawie ekonomii krajowej demokraci na górze i na dole drabiny społecznej w większości się zgadzają. Nawet wśród ekonomistów partii demokratycznej podział, który istniał za czasów Clintona pomiędzy obrońcami deficytu, jak Robert Rubin, i zwolennikami wolnych wydatków, jak Robert Reich, w większości zniknął, jako że wszyscy uznali wyższą rolę rządu. Dzisiaj to republikanie, którzy, chociaż bardziej zwarci w kwestiach kulturowych - są bardzo podzieleni na reprezentantów wielkiego biznesu, którzy chcą pozbyć się całkowicie rządu i pro-rządowych konserwatystów, którzy chcą pomocy Waszyngtonu. Jeśli Obama posunie się gwałtownie w kierunku odnowy ekonomicznego porządku, to Wall Street Journal będzie zrzędził o skradającym się socjalizmie, jak działo się w czasach F.D.R., ale wielu mniej zamożnych republikanów temu przyklaśnie. To ci pracujący Reaganowi demokraci mogą stać się w przyszłości republikanami Obamy - czołowym komponentem nowej liberalnej większości - jeśli rozwieje on ich lęki na temat gospodarki.
Obama nie musi odwracać porządku ekonomicznego z dnia na dzień. Przecież Roosevelt nie zakończył depresji do roku 1936. Potrzebuje po prostu skromnej poprawy ekonomicznej do czasu kiedy zacznie ubiegać się o re-elekcję i wizerunku kogoś, kto bez wytchnienia skupia się na poprawie stanu amerykańskiej gospodarki. Dysponując swoim czasem w pierwszych miesiącach prezydentury powinien pamiętać o tym, co wyborcy wyznali powyborczym ankieterom, że przedmiotem ich zainteresowania jest w 63% ekonomia. Żadna inna kwestia nie przekroczyła 10%.
W polityce kryzys często oznacza szansę. Jeśli Obama przywróci do pewnego stopnia porządek ekonomiczny, uruchamiając amerykański kapitalizm i wygładzając jego twarde boki, i jeśli wyrobi sobie pewien osobisty szacunek u zwykłych Amerykanów, jaki mieli F.D.R. i Reagan, to liberałowie zadomowią się w Waszyngtonie tak długo aż Sasha i Malia zostaną matkami. A wtedy argumenty, które towarzyszyły debacie ekonomicznej w ostatnich miesiącach - za dużymi cięciami podatkowymi klas uposażonych czy częściową prywatyzacją Social Security i Medicare - staną się nieistotne. W erze hegemonii liberalnej będą wydawać się archaiczne tak jak obrona systemu opieki społecznej kiedy konserwatyści byli u władzy.
Istnieją również pęknięcia w koalicji Obamy. W systemie dwupartyjnym nie jest możliwe by stworzyć większość bez pozyskania ludzi, którzy różnią się co do istotnych kwestii. Ale większość Obamy jest przynajmniej tak spójna jak Reagana czy F.D.R. Kwestie kulturowe, które od dawna dzieliły demokratów - małżeństwa homoseksualne, kontrola broni, aborcja - tracą na wartości w miarę jak dojrzewają następcy generacji z lat 1960. Polityka zagraniczna nie dzieli demokratów tak ostro jak niegdyś bo, z uwagi na wojnę w Iraku, niegdyś agresywna klasa pracujących białych nabrała sceptycyzmu co do siły militarnej. W roku 2004 22 procent wyborców wyznało powyborczym ankieterom, że wartości etyczne były ich naczelnym priorytetem, a 19 procent stwierdziło, że był to terroryzm. W roku obecnym terroryzm uzyskał 9 procent, a kwestie społeczne nie pojawiły się nawet na liście.
Największą potencjalnie miną w koalicji Obamy nie jest wojna kulturowa czy polityka zagraniczna, ale nacjonalizm. W sferze różnorodnych kwestii, od globalnego ocieplenia do imigracji, handlu, czy tortur, wysoce wykształceni liberałowie dążą do głębszej integracji amerykańskiej ekonomii, społeczeństwa i wartości z resztą świata. Chcą, by ludzie i towary mogli łatwiej przekraczać legalnie amerykańskie granice i chcą globalnych regulacji dyktujących jak bardzo Ameryka może zanieczyszczać atmosferę i jak prowadzić wojnę z terroryzmem. Wierzą, że odstąpienie do pewnego stopnia od niepodległości jest zasadnicze dla uczynienia z Ameryki kraju zamożnego, przyzwoitego i bezpiecznego. Jeśli chodzi o wolny handel, imigrację i wielostronność, to ubożsi demokraci są bardziej sceptyczni. W przyszłości tradycyjna walka pomiędzy wolnością a porządkiem może rozegrać się na scenie globalnej, jak liberalni internacjonaliści próbują wykształcić nowe zasady dla bardziej zespolonej planety, ale nacjonaliści klasy pracującej protestują twierdząc, że zagraniczni biurokraci zagrażają amerykańskiej wolności.
Ale to kwestia przyszłości. Jeśli Obama odbuduje porządek w ekonomii, to demokraci będą odcinać kupony przez długi czas. Czterdzieści lat temu liberalizm zdawał się być problemem w kraju wymykającym się spod kontroli. Dzisiaj w Parku Granta mamy zupełnie nowy dzień.
Na podst. „Time" oprac. E.Z.