Jak co roku, siedząc przed telewizorem, dołączamy do tłumu przedrzeźniających „cholerną paradę mięsa". Zazdroszcząc i naśmiewając się z bohaterów plotkarskich portali umieramy jednak z nudów. Tegoroczny, musicalowy format nie uratował widowiska, które wlokło się niemiłosiernie. Całe szczęście, było kilka niespodzianek, potknięć, gaf i żenujących zbliżeń. Im bardziej koturnowa i niezdarna jest bowiem gala Oscarów, tym lepsze nasze samopoczucie.
Dla większości z nas, oglądających tegoroczną galę Oscarów, ten doroczny, folgujący sam sobie, gratulujący samemu sobie spektakl jest zarazem odpychający i nieodparty. Kiedy zasiadamy przed telewizorami w niedzielny wieczór, by śledzić przedpremierową paradę gwiazd i wysłuchać ich nieludzkich zachwytów na temat sukien czy artyzmu kolegów po fachu, nie sposób uniknąć pogardy wobec tego typu treści programowych. Jednocześnie jednak, kiedy kilkugodzinne widowisko dobiega końca, tęsknimy za przepychem niegustownych sukien i niesmacznymi żartami prowadzących.
Wydaje się, że dołączamy do tłumu oglądających nie po to by ujrzeć aktorów i artystów, których prawdziwie podziwiamy, ale by gapić się i przedrzeźniać to co George C. Scott niegdyś określił jako „cholerną paradę mięsa." Może kiedyś, w złotych latach Hollywoodu, fani gwiazd wypatrywali z podziwem swych idoli, marząc by sami mogli stać się bóstwami kinematografii. Ale obecnie, dzięki tabloidom, YouTube i plotkarskiemu portalowi TMZ, znamy różne intymne dziwactwa i słabości Brangeliny, TomKat i Roberta Downey Jr. Nie idealizujemy ich, bo wiemy, że są tacy jak my, jedynie wystarczająco zamożniejsi, by móc pozwolić sobie na lepszy wygląd. Więc wolimy zazdrościć im i naśmiewać się niż ich nienawidzieć.
Tegoroczne Oscary zdawały się przypominać najdłuższy epizod „American Idol". Najpierw Ryan Seacrest przeprowadził rozmowy ze wszystkimi zawodnikami, a raczej nominowanymi na czerwonym dywanie. Scena była podejrzanie podobna do kolistej platformy z „Idola", a widowisko na żywo rozpoczęło się numerem muzycznym Hugh Jackamana, prowadzącego tegorocznej uroczystości. Pierwszy zwycięzca zaanonsowany został przez panel, jakkolwiek nieszczęśliwie zabrakło w nim Pauli Abdul. A w pewnym punkcie programu wieczoru Jackman pojawiał się z Beyonce, Zac Efronem i Vanessą Hudgens w dziwnym wyborze różnych melodii broadwayowskich.
Te ostatnie były nieco schizofreniczne, ale nic dziwnego, skoro ich dyrektorem był król nadmiaru, Baz Luhrmann. Błyskotliwa, nierówna choreografia zdominowała cały wieczór. W tym roku Akademia usiłowała odmłodzić i ożywić Oscary. Niestety, nie udało się.
W sumie nie jest to wina Akademii. Nic nie mogło powstrzymać marszu „Slumdog. Milionera z ulicy" do zwycięstwa. Film zdobył osiem nagród, w tym za najlepsze zdjęcia, reżyserię i adaptację scenariusza. Z niewielkim budżetem około $14 milionów i mieszanym rodowodem, film mógł wydawać się starym pomysłem, ale w istocie była to klasyczna hollywódzka produkcja - nie tylko ze względu na inspirującą historię biednego chłopca spełniającego niemożliwe marzenia, ale pomysł rozerwania masowej widowni. Po-oskarowe komentarze podkreślają, że „Slumdog. Milioner z ulicy" jest zagraniczną produkcją i narzekają, że Bollywood przejmuje Hollywood. Podobne odczucie może towarzyszyć temu filmowi w Indiach, gdzie zyski ze sprzedaży biletów nie dorównały popularności żadnej poważniejszej lokalnej produkcji. Producenci filmu z Mumbaju, rzecz jasna zadowoleni z międzynarodowego splendoru, zdają sobie sprawę z tego, że ta pierwsza bollywódzka produkcja, która zrobiła wrażenie na Akademii, została napisana, wyprodukowana i wyreżyserowana przez Anglika. W latach 1980. „Gandhi", inny film o Hindusach i zrobiony przez kolonialistów, dostał nagrodę w kategorii za najlepszy film. Ale tym razem cała obsada jest hinduska albo hinduskiego pochodzenia, i nikt z niej nie ma na koncie żadnego znaczącego anglo-języcznego filmu, a troje z oskarowych zwycięzców to Hindusi: kompozytor A.R. Rahman, znany autor słów Gulzar i jeden z reżyserów dźwięku Resul Pookutty. Rahman pamiętał o swoich korzeniach odwołując się do „wszystkich ludzi w Mumbaju i przesłania filmu, który traktuje o optymizmie i potędze nadziei i naszych kolejach losu."
Największą porażką w specjalistycznych kategoriach była nagroda za najlepszy film zagraniczny przyznana japońskiemu „Departures". To film o bezrobotnym muzyku, który podejmuje się pracy w domu pogrzebowym w charakterze osoby przygotowującej ciała do pochówku. Film wygrał, między innymi, z dramatem francuskim i zdobywcą Palm „Klasą" i faworyzowanym izraelskim animowanym dokumentem „Walc z baszirem", które to oba uzyskały krytyczne opinie w Stanach. Nikt nie dziwił się, kiedy WALL-E zdobył Oscara za animację, i „Man on Wire" został ogłoszony najlepszym dokumentem. Statuetkę razem z twórcami odebrał główny bohater dokumentu - Philippe Petit, człowiek, który przeszedł na linie pomiędzy dwoma wieżami World Trade Center. Śmiałek stwierdził, że jedyne, co zdąży powiedzieć, to „yes", ale zmieścił jeszcze podziękowania dla swojej Kathy i Akademii za wiarę w magię. „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" przekształcił w nagrody trzy z 13 swoich nominacji - wszystkie w dziedzinach technicznych.
Mając nadzieję na uatrakcyjnienie przewidywalnego widowiska, którego wskaźniki oglądalności spadały na łeb na szyję w ostatnich latach, Akademia Filmowa powierzyła produkcję tegorocznego widowiska Billowi Condonowi i Larry"emu Markowi, ludziom stojącym za sukcesem oskarowego filmu „Dreamgirls". Zleciła dyrektorowi Baz Luhrmannowi wykreowanie kilkunastu wyrafinowanych numerów ogłaszających powrót musicalu. Wykorzystano również świtę zdobywców Oscarów, wśród których była Sophia Loren, Shirley McLaine, Robert De Niro i Anthony Hopkins - do wygłoszenia indywidualnych pochwał osobom nominowanym w kategoriach aktorskich; sztuczka na początku była udana, choć ostatecznie okazała się pracochłonna, jako że honorowani wili się z zażenowania w zbliżeniu z powodu nadmiaru wypowiadanych na swój temat pochwał.
Nowy format i gospodarz, Hugh Jackman, nie byli w stanie uratować wolno posuwającego się widowiska. Organizatorom trudno jednak zarzucić, że nie podjęli starań o zmianę. Z pewnością nie zapomnimy energii Jackmana, z jaką rozpoczął wstępny numer i wprowadzenia na scenę Anne Hathaway. Później próbował przekonać nas, że „musical powrócił."
Pomimo jego starań widowisko dłużyło się niemiłosiernie. Jakkolwiek Akademia przyrzekła, że tegoroczne Oscary nie przekroczą trzech godzin, to nie dotrzymała umowy i przedłużyła je o pół godziny. Problem polega na tym, że wszyscy przy odbiornikach odczuliśmy jakby trwało to podwójnie dłużej. Z jakiegoś dziwnego powodu Akademii udało się pozbyć pokazywania klipów z nominowanymi aktorami, chociaż umożliwiały one porównanie i majstersztyk gier aktorskich. Zamiast tego przywołano duchy niepamiętanej przez większość widzów przeszłości.
Każda kategoria była anonsowana nie przez jednego, dwóch, trzech, czterech, ale pięciu prezenterów. Nie byli to po prostu prezenterzy, ale zdobywcy nagrody w przeszłości w każdej z kategorii, a niektórych z nich nie widzieliśmy przez lata. Tak więc z okazji najlepszej aktorki drugoplanowej, zostaliśmy poczęstowani pojawieniem się Whoopi Goldberg, Tildy Swinton, Goldie Hawn, Evy Marie Saint i Anjeliki Houston. Wystąpienie tak różnych i różnie ubranych aktorek, które wychwalały osoby nominowane pod niebiosa, bo tak to było odczuwane, bardzo przeszkadzało i utrudniało skupienie na potencjalnej zwyciężczyni, Penelope Cruz, która zresztą zakończyła występ apelem po hiszpańsku.
Sprawy udziwniły się jeszcze bardziej, kiedy w kategorii najlepszej aktorki Sophia Loren próbowała złożyć hołd Meryl Streep. Reakcja tej ostatniej, zdająca się wyrażać: Co do diabła mówisz? była nieoceniona.
Dobieranie prezenterów jest zawsze dziwne, ale nic nie pobije dziwności sytuacji, w której Jennifer Anniston pojawiła się na scenie z Jackiem Black, kumplem Angeliny Jolie z „Kung Fu Panda". Po czym, jeśli tego nie było za mało, kamera przybliżyła jej eks - Brada Pita w towarzystwie Angeliny Jolie oglądających Aniston, która przyszła na Oskary z Johnem Mayer.
Niekiedy widzowie niecierpliwie oczekiwali zażenowania; bo na tym przecież polega cała zabawa telewizji na żywo. W niedzielny wieczór duże zakłady dotyczyły tego czy i kiedy Rourke dostanie Oscara (jego przemowa dziękczynna w poprzednią noc podczas Independent Spirit Awards była pięcioma minutami sprośnych podziękowań i afrontów) i nagrody honorowej przyznanej legendarnie niesławnemu komikowi, Jerry"emu Lewisowi, lat 82. Spekulowano czy długoletnia gwiazda hałaśliwej komedii podskoczy i wykrzyknie „Mel-vin"? Czy raczej, biorąc pod uwagę w jaki sposób został skarcony przez amerykańską krytykę, ale czczony przez francuski magazyn filmowy, wygłosi przemowę dziękczynną całkowicie po francusku? Czy też będzie pouczać Akademię, bo przyznała mu nagrodę honorową, a nie w uznaniu jego zasług komediowych? Ale nic takiego się nie stało, a poskromiony Lewis przemawiał jedynie krótko, we wdzięcznym i poważnym, niemal afektowanym tonie.
Wielu zgadza się, że Kate Winslet zdobyła nagrodę za niewłaściwy film, „Lektor", który był jej szóstą nominacją. Winslet wygrała Oscara w kategorii najlepszej pierwszoplanowej aktorki za portret byłej strażniczki SS w Auschwitz, która po latach od zakończenia drugiej wojny, wdaje się w romans z nastolatkiem nieświadomym jej przeszłości. Cztery lata temu, w ramach serii „Extras" w HBO, gdzie Winslet zagrała swoje alter ego, w jednej scenie mówiła bohaterowi Ricky Gervais, że nie podjęła się ostatniej, fikcyjnej roli, ponieważ nie miała nic wspólnego z największą 20-wieczną tragedią. „Robię to", stwierdziła śmiertelnie poważnie, „ponieważ zauważyłam, że jeśli zrobisz film o holocauście, to masz gwarantowanego Oscara." Gwarancję otrzymała w ubiegłą niedzielę.
Wyścig o Oscara dla najlepszego aktora uważany był przed niedzielną uroczystością za niepewny, jako że zwycięski powrót Mickey Rourke"go z filmem „Wrestler" był obstawiany na równi z poruszającym portretem umęczonego miejskiego inspektora z San Francisco, Harvey Mila w „ Obywatelu Milk". Zwycięski Sean Penn, znany z kilku innych politycznie umotywowanych wyskoków podczas Oscarów, wygłosił tym razem pouczenie o potrzebie praw dla ciemiężonych homoseksualistów.
Bez zaskoczenia, a w akcie hołdu, Health Ledger otrzymał pośmiertną nagrodę za rolę drugoplanową w „Mrocznym rycerzu." Ledger, który zmarł 13 miesięcy temu na skutek przypadkowego przedawkowania leków przeciwbólowych, był pierwszym po Peterze Finchu z „Network" pośmiertnie nagrodzonym artystą. Matka Ledgera, Sally Bell, stojąc u boku jego siostry, Kate, stwierdziła: „Chcemy świętować i cieszyć się z tego co osiągnął."
Nawet w luźniejszej atmosferze przypominającej „Tony Awards Show" niedzielne Oscary oferowały już na wstępie kilka niespodzianek. Ostatnia w kolejce kobiet nagrodzonych za swe wysiłki w filmach Woody Allena, Penelope Cruz wygrała w kategorii najlepszej aktorki drugoplanowej za „Vicky Cristina Barcelona", w którym gra cierpiącą i męczoną artystkę hiszpańską.
Miała też miejsce jedna niespodzianka. Kiedy „Smile" Chaplina towarzyszyło wejściu Jerry"ego Lewisa na podium, został on przywitany przez Eddiego Murphy"ego, który wystąpił w popularnym remarku dzieła Lewisa „The Nutty Professor". Murphy wręczył mu Jean Hersholt Humanitarian Award. Żadnej groteski czy kąśliwości. Nagroda został przyznana po części w związku z $2 miliardami, które Lewis zebrał w czasie swego dorocznego teletonu w Labor Day w celu wsparcia badań nad dystrofią mięśniową. „Oddziałuje to bardzo głęboko na moje serce i moją duszę," stwierdził Lewis.
Były też porażki techniczne sprawiające wrażenie, że asysta techniczna za sceną zasnęła. W jednym momencie kurtyna nie mogła się otworzyć. I w trakcie przemowy Reese Witherspoon klip wideo rozpoczął się za wcześnie przestraszając aktorkę.
Sezon Oscarów byłby znacznie bardziej strawny, gdyby z widowiska obcięto nagrody techniczne. Nie ma nic złego w człowieku od edycji dźwięku, ale producenci Oscarów powinni wreszcie zrozumieć, że tylko oni chcą oglądać mnóstwo montaży.
Nie wszystkie montaże były zbędne. Jednen obrazujący aktorów „Pineapple Express" - James Franco i Seth Rogan jak opowiadają kawały i wygłupiają się na temat różnych filmów pokazał właściwą dawkę spontanicznego szaleństwa, jakiej więcej sobie życzylibyśmy.
Nowi producenci Oscarów mieli swoją wizję i trzymali się jej; porzucono więc klipy z różnymi wystąpieniami i filmami. Zamiast tego mieliśmy montaże poświęcone romansom, akcji i animacji. Miały one spiąć całą transmisję opowieścią o tym jak robi się filmy. Wszystkim tym sterowało maniakalne dążenie do przywrócenia dawnej świetności. Nie widzieliśmy więc nominowanych piosenek w całości, ale oglądaliśmy wielką produkcję autorstwa Baz Luhrmann obrazującą kawałki z różnych słynnych musicali i najlepszych wystąpień Jackmana i Beyonce, jak również aktorów z „Mamma Mia" i „High School Musical".
Pomimo wysiłków popędzenia całej uroczystości, jej środkowa część ciągnęła się niemiłosiernie, jak co roku. Chociaż podczas przyznawania nagród za kostium, scenografię i makeup, oglądaliśmy bujne popiersie Sarah Jessiki Parker.
Zasiadając przed telewizorem czy laptopem by podzielić się z przyjaciółmi uwagami na temat zdeformowanej operacją plastyczną twarzy Mickey Rourke czy łzawych przemówień dziękczynnych, nie staramy się uczestniczyć we wspaniałym świętowaniu przekazu. Wypowiadamy kąśliwe uwagi po to by sami poczuć się jakoś lepiej, lepiej że nie jesteśmy znani, że nie jesteśmy tam na scenie, oglądani przez cały świat i otrzymujący owacje na stojąco od naszych przyjaciół za nasz wkład w szeroko akceptowaną pracę artystyczną, za którą zapłacono nam miliony dolarów. Oglądamy więc, bo potrzebujemy takiej ulgi. Te same wszechobecne media drukowanych tabloidów, telewizji i witryn internetowych, które spowodowały, że patrzymy na celebrytów jako na osoby bardziej ludzkie i pełne wad, jednocześnie sprawiają, że jesteśmy ciągle absorbowani wszystkim ludźmi bogatszymi, lepiej wyglądającymi i bardziej kochanymi niż my. Pisząc o Oscarach około dziesięć lat temu David Foster Wallace określił to następująco: „Prawda polega na tym, że nie ma w tym już prawdziwej radości. Co gorzej, wydaje się, że panuje nie wypowiedziana konspiracja, w której wszyscy udajemy, że ciągle jest jeszcze radość." David Rockwell, autor scenografii tegorocznego widowiska nazywa Oscary „społecznym teatrem na steroidach". Pozostaje jedynie nadzieja, że akcent padnie na „społeczny teatr." Tymczasem im bardziej koturnowa i steroidalna jest ceremonia Oscarów, tym lepsze nasze samopoczucie.
Na podst. „Chicago Tribune", „Time" i źródeł internetowych oprac. E.Z.