Jedno z największych miast w Stanach Zjednoczonych i podobno w świecie. Rejon, który dał Ameryce prezydentów, wpływowych polityków, wielkich biznesmenów. Potęga! Dlatego wielkim zaskoczeniem może być wiadomość, iż wystarczy 11 tysięcy głosów, by zostać reprezentantem tego miejsca w Kongresie USA. Jedenaście tysięcy! Takie poparcie uzyskał zwycięzca demokratycznych prawyborów w piątym okręgu.
Kiedyś, gdy nieco bardziej idealistycznie patrzyłem na świat, postrzegałem kilkusetosobową grupę waszyngtońskich legislatorów nie tylko jako elitę tego kraju, ale wręcz całego świata. Kongresmen amerykański to był człowiek wpływowy, prawy, rozważny i odpowiedzialny. Teraz wiem, że na pewno wpływowy. Pozostałe cechy gdzieś się ulotniły. Nie o tym jednak miałem pisać...
Dopiero gdy z bliska przyjrzymy się samym wyborom zaczynamy dostrzegać drobne pęknięcia idealnego podobno systemu. Zaczynamy dochodzić do wniosku, że z demokracją i wolą ludu ma to niewiele wspólnego. Nie żartuję, naprawdę przerażony jestem faktem zwycięstwa za pomocą zaledwie 11 tysięcy głosów w okręgu, w którym uprawnionych do głosowania jest prawie 400 tysięcy osób. Polecenie szefostwa kilku central związkowych wystarczy, by posłuszni członkowie tych organizacji wybrali na każde stanowisko kogo tylko chcą. Tym razem na szczęście wielka, demokratyczna machina wyborcza poniosła klęskę, ale następnym razem jej operatorzy wyciągną właściwe wnioski i naprawią popełnione błędy. Zresztą na miejsce Mike Quigley"a za chwilę wybrany zostanie inny zasłużony działacz polityczny i w ten sposób w powiecie Cook zabraknie jednego z zaledwie trzech w miarę trzeźwych i odważnych głosów. Zysk dla Waszyngtonu jest niewątpliwą stratą dla nas, mieszkańców Chicago i okolic.
Ktoś może zapytać mnie, skąd tyle dobrych słów pod adresem tego właśnie polityka? Czemu nie dołączam do grona oburzonych przegraną polonijnego kandydata?
Jest już po wyborach, więc nie ma co kryć, że Mike Quigley był moim kandydatem. Od dawna widać było jego próby temperowania zapędów władz powiatu, miasta i stanu. Był on jednym z bardzo niewielu, którzy otwarcie sprzeciwiali się ciągłemu podnoszeniu podatków, publicznie krytykowali najpierw Johna Strogera, potem jego syna, Todda. Quigley powoli pokonywał kolejne szczeble kariery i mimo, że był członkiem partii demokratycznej, to nigdy zbyt dobrze nie żył z jej władzami. Wyróżniał się wśród kilkudziesięciu kandydatów swoim dorobkiem i niezależnością. Oczywiście nikt nie jest idealny i jemu również zdarzyły się potknięcia. Na tle innych, podobno rasowych polityków były one jednak niewielkie i mało znaczące. Właśnie dlatego po cichu mu kibicowałem.
Rozumiem rozgoryczenie tysięcy Polaków zamieszkujących piąty okręg wyborczy. Rzeczywiście pojawiła się szansa na to, by nasz kandydat zwyciężył i byłoby to osiągnięciem nie widzianym tu od wielu lat. Być może pozwoliłoby to innym na lepszy start w przyszłości i reprezentowanie nas w innych miejscach. Być może jako grupa zostalibyśmy ponownie zauważeni, może zaczęto by się z nami liczyć. Może...
Przypominam jednak, że zwycięzca otrzymał zaledwie 11 tysięcy głosów. Polonijny kandydat mniej, niż połowę tej liczby. Jeśli po dwóch miesiącach mobilizowania wyborców, nawoływania, przekonywania, roznoszenia ulotek, spotykania się na bankietach i wiecach nie jesteśmy w stanie w najliczniej przez nas zamieszkanym okręgu wyborczym zebrać 12 tysięcy głosów, to może na chwilę zapomnijmy o naszych ambicjach politycznych, przestańmy narzekać, że nikt się z nami nie liczy i zacznijmy pracę od podstaw.
Praca od podstaw w tym przypadku polega na stopniowym pokonywaniu kolejnych szczebli. Zamiast od razu rzucać się na fotel w Kongresie spróbujmy od poznania systemu poprzez pracę w komitetach wyborczych innych polityków. Zacznijmy promować i popierać młodych ludzi interesujących się polityką. Przestańmy prowadzić jakikolwiek dialog z organizacjami, które wbrew temu, co mówią nie są w najmniejszym stopniu zainteresowane pomocą polonijnym kandydatom. Pomóżmy zdobyć komuś fotel aldermana, może wysokiego urzędnika w jednym z miejskich departamentów. Jeśli sobie poradzi i nas nie rozczaruje namówmy go, by z naszą pomocą pokonał kolejny schodek polityczny. Pamiętajmy też, że nie każdy kandydat noszący polskie nazwisko zasługuje na nasze poparcie. Wiem, gdy nie ma nikogo każdy będzie objawieniem. Jednak siłę polityczną buduje się stopniowo. Niczego nie można zmienić w ciągu jednego dnia.
Kilka lat temu z przyjemnością obserwowałem pojawianie się kolejnych, młodzieżowych organizacji, które stawiały sobie za cel promowanie polskich kandydatów, zbieranie polskich głosów i próby zaistnienia na politycznej mapie Chicago. Z planów pozostało niewiele. Organizacje te, teraz już kilkuosobowe ciągle istnieją, jednak ideały gdzieś się rozpłynęły, a cała działalność ogranicza się do zorganizowania raz w roku imprezy i wysyłania milionów emaili z powtarzającymi się hasłami.
Często rozmawiam na ten temat z różnymi ludźmi i najczęściej powtarzające się pytanie brzmi: Dlaczego mam danego kandydata popierać, jechać do punktu wyborczego i oddawać głos? Co ja będę z tego miał?
Tak naprawdę poza satysfakcją to niewiele. W prywatnym życiu nie wzrosną dzięki temu pensje, dzieci nie będą grzeczniejsze, sąsiedzi bardziej mili.
Zmiany widoczne będą na zewnątrz. Polskie organizacje i muzea będą miały większą szansę na otrzymanie finansowej pomocy na swą działalność, w polonijnych dzielnicach szybciej będą łatane dziury w jezdni i zwiększone będą patrole policji. Urzędnik w mieście po przeczytaniu nazwiska zamiast tępo wpatrywać się w przestrzeń nad naszym ramieniem bardziej ochoczo zajmie się załatwianiem naszej sprawy. Będzie nam się po prostu żyło nieco lepiej. Pamiętajmy też, że zwycięzca nie musi mówić po polsku. Musi jedynie wiedzieć, że znalazł się tam dzięki naszemu poparciu.
Tym razem się nie udało, może następnym, choć mam wrażenie, że jako grupa nie tylko nie jesteśmy na to gotowi, ale nie mamy pojęcia, jak się do tego zabrać. Skoro tak, to cieszmy się zwycięstwem Quigley"a, bo pośród wszystkich, na których mogliśmy oddać swój głos był on chyba najlepszym wyborem.
Już niedługo kolejne kampanie i głosowania. O stanowisko prezydenta naszego powiatu walczyć będzie obecny szef, Todd Stroger i kilku innych polityków oraz działaczy. Wśród nich, mam nadzieję, znajdzie się Forrest Claypool. Po odejściu Mike Quigleya do Waszyngtonu będzie on jednym z ostatnich pracowitych, uczciwych i gniewnych kandydatów na to stanowisko. Już dziś informuję więc, że nawet jeśli pojawi się tam jakiś polonijny kandydat, to prawdopodobnie swój głos oddam na Claypoola. Chyba, że będzie to kandydat doświadczony, potrafiący mnie do siebie przekonać i posiadający interesujący program. Miłego weekendu.
Rafał Jurak