Niekończący się temat parkometrów na ulicach Chicago jest równie denerwujący jak telewizyjne reklamy ubezpieczeń na życie po godzinie dziesiątej wieczorem. W obydwu przypadkach wzrasta w organizmie poziom adrenaliny, choć z innego powodu.
Parkometry zostały wydzierżawione i nie da się już tego procesu odwrócić. Od początku wiedzieliśmy, że nie jest to układ zbyt korzystny dla miasta, a zwłaszcza dla poruszających się po nim kierowców. W tym samym czasie zdawaliśmy sobie sprawę, że kilka milionów mieszkańców nie jest w stanie w najmniejszym stopniu wpłynąć na decyzje podejmowane przez kilka osób. Wybieranych przez nas osób, o czym pamiętamy, choć od dłuższego czasu nie ma to większego znaczenia.
W Chicago zauważa się zobojętnienie. Ludziom jest już wszystko jedno. Czują się pokonani i bezsilni. Przyjmują z westchnieniem kolejne ciosy, jakimi są podwyżki, ograniczenia, nakazy i zakazy. Wzrastają podatki? Trudno.. Droższa będzie woda? Co zrobić... Nie odśnieżone ulice? Widocznie inaczej się nie da... Urwało mi koło na dziurach w ulicy? Pewnie to moja wina... Papierosy za 10 dolarów? Powiedzieli, że szkodzą zdrowiu...
Pamiętam, jak tuż po otwarciu parku Milenijnego wybrałem się, by samemu ocenić wszystkie cuda, o których mówił burmistrz. Rzeczywiście, imponujący labirynt przypadkowych konstrukcji. Wzdłuż alejek parku, oddzielający je od trawnika, wił się niewysoki murek. Zmęczony spacerem usiadłem na nim na chwilę. W ciągu kilkunastu sekund pojawiła się miejska strażniczka, uzbrojona jak na wyprawę do Afganistanu i poinformowała mnie, że siadać tu nie wolno. Rozejrzałem się, żadnych tabliczek nie widać, więc zapytałem, dlaczego? Usłyszałem, że murek ten, podobnie jak cała reszta parku był bardzo drogi i znajduje się pod specjalną ochroną. Zastanawiałem się wtedy bardzo długo, po cholerę zrobiono go z marmuru. Zwykły cement nie wystarczył? Wtedy szukałem odpowiedzi. Teraz już nawet nie zadaję pytań.
Gdzie się nie obejrzymy otacza nas żądna pieniędzy klika nie potrafiąca już nawet ukryć lekceważenia wobec nas. Obserwowane na ulicach przypadki wandalizmu, którego obiektem coraz częściej padają wydzierżawione i przez to 4-krotnie na początek droższe parkometry, to ostateczne argumenty mieszkańców. Innych, wydaje się, nie mają. W sercu demokratycznego kraju żyjemy w mieście niemal totalitarnym. Przed laty, jeszcze u siebie, nie mogliśmy się nadziwić, że do głosowania idą miliony, a zawsze wygrywa ta sama partia. Wydawało się, że w innym systemie, zwłaszcza w Ameryce jest to niemożliwe. A jednak... Od co najmniej dziesięciu lat nie przeczytałem w lokalnej prasie nawet jednego pozytywnego artykułu o władzach miasta, nie widziałem też żadnego przejawu sympatii pod jego adresem na ulicach. Żyjemy w najdroższym chyba już mieście na świecie i nie chodzi wcale o ceny nieruchomości, ale o zwykłe, codzienne wydatki każdego z nas. Narzekamy, skarżymy się, prosimy. Wszystko na nic. W odpowiedzi cały czas widzimy plecy, a gdy próbujemy podnieść głos to jesteśmy albo wyśmiani, albo zagłuszani, a w ostateczności straszeni.
Kilka dni temu przeczytałem o problemach małżeńskiej pary ze stanu Connecticut. Pewna kobieta wykorzystała zapewne wszystkie inne metody zmuszenia swego męża do poważnej rozmowy i w końcu przykuła się kajdankami do niego, gdy spał. Następnie obudziła go i zaczęła monolog dotyczący ich sytuacji i poszukiwania ewentualnych dróg wyjścia z kryzysu. Mężczyzna próbował się uwolnić nie słuchając jej. Następnie starał się dzwonić po pomoc, wtedy w złości go ugryzła. W końcu udało mu się skontaktować z policją, która po przybyciu na miejsce aresztowała kobietę jako napastnika. Tłumaczyła się później, że był to jedyny sposób. Podobno gdy wcześniej próbowała rozmawiać to natychmiast wychodził z pokoju, a następnie z domu. Nie wiadomo jakie problemy przeżywało małżeństwo i tak naprawdę nie jest to istotne.
Gdy przeczytałem o wydarzeniach w Conecticut pomyślałem o nas i o tych nieszczęsnych parkometrach. W środowym wydaniu Chicago Sun Times w jednym z felietonów zapytano, czy fiasko związane z ich dzierżawą może doprowadzić do odwołania ze stanowiska burmistrza. Przecież w 1979 r. problemy z odśnieżaniem ulic były przyczyną przegranej ówczesnego burmistrza w kolejnych wyborach - sugerowała autorka artykułu. No tak, ale to było 20 lat temu. Od tego czasu sporo się zmieniło na niekorzyść. Jestem przekonany, że w latach 70-tych, a może nawet jeszcze w pierwszej połowie kolejnej dekady do zmiany władzy doprowadziłoby zaoranie nocą lotniska Meigs, podwyższenie podatków do najwyższego poziomu w kraju, wydanie ponad 50 milionów na olimpiadę w okresie największego od półwiecza kryzysu, czy wzrost przestępczości o 15% w czasie, gdy we wszystkich innych miastach Stanów Zjednoczonych zanotowano poprawę.
Skoro nic się nie da zrobić, to należy się śmiać. Mieszkańcy do tej pory wspominają nastolatka, który w przebraniu policjanta przez kilka godzin patrolował ulice u boku prawdziwego stróża prawa. Nazywają go forpocztą młodzieżowej, ochotniczej formacji policyjnej, tajnej do tego stopnia, że nie wie o niej nawet wydział spraw wewnętrznych departamentu. Wraz z nadchodzącymi cieplejszymi dniami wszyscy przygotowują się też do odwiedzin parku Waszyngtona na południu miasta. Do tej pory był on pusty o każdej porze dnia, nawet w weekendy. Niewiele osób zdawało sobie sprawę z jego istnienia. Po ostatniej akcji burmistrza poprzedzającej odwiedziny delegacji MKOL, w wyniku której położono tam nowiutki, równy jak stół i czarny jak noc asfalt, niektórzy sugerują, by teren otoczyć i sprzedawać bilety wstępu. Takie niecodzienne muzeum w środku nietypowego miasta. Starsi mieszkańcy Chicago mogliby zabierać tam swe pociechy i za drobną opłatą pokazywać teren... Patrz synku, tak powinna wyglądać ulica. Jak dorośniesz i wyjedziesz stąd to zrozumiesz, a jeśli zostaniesz, to zaakceptujesz...
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.