Liczba niewierzących Amerykanów wzrosła niemal dwukrotnie od lat 1990., z 8 do 15 procent, jak wynika z ostatnio opublikowanego American Religious Identification Survey. O upadku amerykańskiej kultury chrześcijańskiej, którą zastępuje tak zwana wolność sumienia, dywaguje najnowszy „Newsweek". Lektura to z pewnością pożyteczna, choć osobiście sugeruję, by nie dać się zwariować. Wesołych Świąt!
Sondaż amerykańskiej religijności ilustruje jeszcze jedną istotną zmianę: o ile niewierzący gromadzili się w przeszłości w okolicach północno-zachodniego wybrzeża, to obecnie skupiają się na północnym wschodzie Stanów. Jesteśmy więc świadkami kruszenia się fundamentu amerykańskiej kultury religijnej.
Północny zachód nigdy w historii nie był tak religijny i tak zorganizowany jak północny wschód, który tradycyjnie stanowił bazę amerykańskiej religii. Obecnie obserwujemy więc zasadnicze przesunięcie kulturowe zwiastujące nadciągający upadek Ameryki ukształtowanej przez chrześcijaństwo. Zasadniczej zmianie uległy podstawowe kontury amerykańskiej kultury religijnej. Tak zwany judeo-chrześcijanski consensus ostatniego tysiąclecia ustąpił kryzysowi kulturowemu po okresie modernizmu, który zagraża samemu sercu kultury. Duże części naszego społeczeństwa są stymulowane przez ruchy, które rozwinęły się po okresie chrześcijaństwa.
Oto w Wielkim Tygodniu pojawia się nowy termin: okres po-chrześcijański. Nie oznacza to, że chrześcijańskiego Boga już nie ma, ale jest on mniejszą siłą w amerykańskiej polityce i kulturze niż kiedykolwiek indziej. Ku zaskoczeniu liberałów, którzy obawiają się nadejścia ewangelicznej teokracji i ku przerażeniu konserwatystów religijnych pragnących, by ich wiara była pełniej wyrażona w życiu publicznym, chrześcijanie stanowią zmniejszający się procent amerykańskiej populacji.
Według American Religious Identification Survey udział osób uznających się za chrześcijan zmalał o 10 procent od lat 1990., z 86 do 76 procent. Społeczeństwo żydowskie stanowi 1.2 procent, muzułmańskie - 0.6 procent. Wyniki sondażu zostały potwierdzone przez Pew Forum, które donosi, że procent ludzi nie związanych z żadną religią podwoił się w ostatnich latach, do 16 procent; pod względem głosowania grupa ta wzrósł z 5 procent w roku 1988 do 12 procent w roku 2008 - co oznacza średnio taki sam udział procentowy jak elektorat Afro-Amerykanów. (75 procent niewierzących wyborców opowiada się za Barackiem Obamą, chrześcijaninem.) Jednocześnie liczba ateistów czy agnostyków wzrosła około czterokrotnie od lat 1990 do roku 2009, z jednego miliona do około 3.6 milionów. To około podwójnie więcej niż liczba wyznawców kościoła episkopalnego w Stanach Zjednoczonych.
O ile pozostajemy narodem zdecydowanie ukształtowanym przez wiarę, to nasza polityka i kultura są w mniejszym stopniu pod wpływem ruchów i argumentów o wyraźnie chrześcijańskim charakterze niż miało to miejsce pięć lat temu. Nie jest to zaskoczeniem, skoro weźmie się pod uwagę fakt, że amerykańską siłą jednoczącą nigdy nie było poszczególne wyznanie, ale nie skonkretyzowane bliżej przywiązanie do wolności, przede wszystkim wolności sumienia. Amerykańskie społeczeństwo nie wyróżniało żadnego wyznania ani w sensie pozytywnym ani negatywnym; historycznie argumenty wyznaniowe były traktowane jako jeden z wielu elementów w republikańskiej sferze debaty.
Dla jasności: o ile procent chrześcijan maleje, to pogłoski o upadku chrześcijaństwa są głęboko przesadzone. Bycie w mniejszym stopniu chrześcijańskim narodem nie oznacza okresu po-chrześcijańskiego. Jedna trzecia część Amerykanów twierdzi, że przeżyli odrodzenie religijne, a ta liczba łącznie z upadkiem politycznie umiarkowanych i liberalnych protestantów sugeruje przemieszczenie się w kierunku bardziej konserwatywnych wierzeń i bardziej ewangelicznego poglądów wśród chrześcijan. Biorąc pod uwagę liczbę imigrantów latynoskich zasilających rzymsko katolicki kościół w Ameryce i popularność ruchu zielonoświątkowego, a także gwałtownie rosnące chrześcijańskie środowisko, niewątpliwie kraj pozostaje intensywnie religijny - o wiele bardziej niż, na przykład, Europa.
Sondaż Newsweeka dowodzi jednak czegoś innego: mniej osób uważa obecnie Stany Zjednoczone za „kraj chrześcijański" niż w czasach prezydentury George W. Busha (62 procent w roku 2009 w porównaniu do 69 procent w roku 2008). Dwie trzecie społeczeństwa (68 procent) twierdzi obecnie, że religia „traci wpływ" w amerykańskim społeczeństwie, podczas gdy 19 procent jest zdania, że religijny wpływ wzrasta. Proporcja Amerykanów, którzy uznają, że religia „może odpowiedzieć na wszystkie albo większość ze współczesnych problemów" jest obecnie na historycznie niskim poziomie 48 procent. Za czasów Busha i Clintona ta statystyka nigdy nie spadła poniżej 58 procent.
Wielu konserwatywnych chrześcijan uważa, że przegrali bitwy o kwestie takie jak aborcja, modlitwy w szkole i małżeństwo osób homoseksualnych, i że kraj wkroczył w fazę po-chrześcijańską.
Bycie chrześcijaninem oznaczało różne rzeczy w różnym czasie. W roku 1886 The Atlantic Monthly opisywał George"a Eliota jako „po-chrześcijańskiego" jako synonimu ateisty i agnostyka. Szersza definicja określa okres po-chrześcijański jako czas, który następuje po upadku znaczenia chrześcijaństwa w części społeczeństwa. To określenie pojawiło się po raz pierwszy w wydanej w roku 1929 książce pod tytułem „America Set Free" autorstwa niemieckiego Hermanna Keyserlinga.
Pojęcie to zostało spopularyzowane podczas ruchu „śmierci Boga" w połowie lat 1960., który nadal aktywnie działa. Bazując na XIX-wiecznej deklaracji Nietzsche"go, że „Bóg umarł", grupa protestanckich teologów uznała, że chrześcijaństwo będzie musiało przetrwać bez ortodoksyjnego zrozumienia Boga. Tom Alitzer, profesor w Emory University, był jednym z głównych członków ruchu chrześcijaństwa bez Boga i wywodzi jego intelektualne korzenie z Kierkegaarda i Nietzche"go. Dla Altizera era po-chrześcijańska jest epoką, w której „zarówno chrześcijaństwo jak i religia pozbawione są swego historycznego podłoża." W roku 1992 krytyk, Harold Bloom opublikował książkę pod tytułem „The American Religion: The Emergence of the Post-Christian Nation." Cytuje w niej definicję religii Williama Jamesa z "The Varieties of Religious Experience": "Religia... powinna oznaczać dla nas uczucia, działania i doświadczenia pojedynczych ludzi w ich samotności do takiego stopnia, że zrozumieją, iż stoją w relacji do tego, co postrzegają za boskie."
Niepokojące jest to, że po-chrześcijański sposób interpretacji świata jest radykalnie inny; oferuje duchowość bez krępującego autorytetu. Jest on oparty na takim postrzeganiu historii, które zakłada mniej tolerancyjną przeszłość i bardziej tolerancyjną przyszłość, z teraźniejszością jak ważny krok przejściowy. Teraźniejszość w tym sensie polega nie tyle na śmierci Boga, co na narodzinach wielu bóstw. Rosnąca liczba nie identyfikujących się z żadnym wyznaniem Amerykanów to ludzie, którzy są skłonni określać siebie jako „uduchowionych" raczej niż „religijnych." Tak właśnie określa siebie aż 30 procent współczesnych respondentów Newsweeka, w porównaniu z 24 procentami w roku 2005.
Co więc oznacza chrześcijańska Ameryka? Ewangeliczni chrześcijanie od dawna pragnęli, by Stany Zjednoczone były krajem, którego życie polityczne było oparte na biblijnych i teologicznych pryncypiach. Jeśli kościół wierzy, że picie jest grzechem, to prawa stanowe powinny zabronić konsumpcji alkoholu. Jeśli kościół uznaje, że teoria ewolucji znajduje się w konflikcie z Księgą Rodzaju, to szkoły publiczne powinny dostosować odpowiednio swe lekcje. Jeśli kościół głosi, że aborcja powinna być zabroniona, to ustawodawstwo i sądy krajowe powinny się do tego dostosować. Intensywność odczuć na temat tego jaki powinien być chrześcijański naród wzrastała i malała od czasów Jamestown. Przez ponad 40 lat debata, która rozpoczęła się wraz z decyzją Sądu Najwyższego o zakończeniu obowiązkowych modlitw szkolnych w roku 1962 nie była może nowa, ale z pewnością zażarta. W obawie przed nadejściem Europy jako państwa świeckiego, prawicowcy pragnęli powrotu do chrześcijańskiej Ameryki.
Ale ten projekt się nie powiódł. W Teksasie władze zdecydowały poprzeć naukę, a nie teologię w dyspucie na temat nauczania ewolucji. Okropne czasy ekonomiczne nie doprowadziły do wzrostu uczestnictwa w kościele. W Iowa w ubiegłym tygodniu stanowy sąd najwyższy wypowiedział się przeciwko zakazowi dla małżeństw homoseksualnych, co oznaczało klęskę religijnych konserwatystów. To dowody na dominację agresywnego sekularyzmu. W miarę jak chrześcijańskie nauczanie etyczne zaciera się w pamięci kulturowej, jego miejsce zajmuje moralność zeświecczona. Kiedy chrześcijaństwo zostanie porzucone przez znaczącą część populacji, krajobraz moralny się zmienia. Przez większość XX wieku kraje Europy Zachodniej przodowały w zaniechaniu zobowiązań chrześcijańskich. Chrześcijańskie odruchy moralne i moralne pryncypia ustąpiły na rzecz rozluźnienia ucisku moralnej pamięci. Teraz nie istnieje już nawet chrześcijańska pamięć.
Religijna wątpliwość i różnorodność były zawsze typowo amerykańskie. Alexis de Tocqueville swierdził, że „religijna atmosfera kraju była pierwszą rzeczą, która uderzyła mnie po przybyciu do Stanów Zjednoczonych," ale odkrył również „głębię zwątpienia i obojętności" wobec wiary. Jefferson już wcześniej uchwycił istotę amerykańskiego ducha o religii, kiedy zauważył, że jego ustawa o religijnej wolności w Virginii miała „obejmować żydów i gojów, chrześcijan i wyznawców Mahometa, hindusów i różnego rodzaju innowierców" - i również nie posiadających żadnej wiary. Amerykańska kultura religijnej wolności wsparła stworzenie ruchliwego rynku wiary.
Ameryka nie jest zatem społeczeństwem w okresie po-religijnym i nie może nim być tak długo jak są w niej ludzie, bo wiara jest nieodłącznym impulsem ludzkim. Wiara w porządek czy rzeczywistość poza czasem czy przestrzenią jest wieczna i nieprzemijająca. „Wszyscy ludzie," rzekł Homer, „potrzebują bogów." Zasadniczym politycznym i kulturowym pytaniem jest to do jakiego stopnia ci bogowie, czy bardziej dokładnie, percepcja tych bogów przez poszczególne generacje - powinno określać naturę życia w danym czasie i miejscu.
Jeśli zastosujemy Augustyński test narodowości do nas samych, to dowiemy się, że wolność, a nie religia utrzymuje nas razem. W „The City of God" Augustyn - nawrócony grzesznik i biskup Hippo, stwierdził, że naród powinien być zdefiniowany jako „mnogość racjonalnych bytów we wspólnocie porozumienia co do przedmiotu ich miłości." To co cenimy najwyżej - co zbiorowo kochamy najbardziej - jest więc głównym testem społecznego kontraktu.
Wnioskując z różnorodności amerykańskiego życia w pierwszej dekadzie XXI wieku, cenimy indywidualną wolność i wolną, i w większości bezpłatną przedsiębiorczość, i skłaniamy się zwykle ku libertynizmowi w kwestiach personalnej moralności. Fundamentalnymi dokumentami są dla nas Deklaracja Niepodległości i Konstytucja, a nie Biblia. Już w czasie założenia państwa, ludzie tacy jak Jefferson i Madison dostrzegli wartość w gwarantowaniu wolności sumienia, a jednym ze znaczących osiągnięć młodej republiki było stworzenie kontekstu, w którym mieszały się religia i polityka, ale nie kościół i państwo.
Rozdział państwa i kościoła nieuchronnie oznacza jednak, że polityczne zwycięstwa są ze swej natury przemijające. W połowie XIX wieku kaznodzieja Charles Grandison Finney dowodził, że „wielkim zadaniem kościoła jest zreformowanie świata - by pozbyć się każdego rodzaju grzechu"; chrześcijanie, jego zdaniem, „są zobowiązani do wpływania na zabezpieczenie prawodawstwa, które będzie w zgodzie z prawem Boga."
Światowy sukces zwykle oznacza początek końca jawnej religijności w polityce. Prohibicja była początkowo postrzegana jako wspaniałe zwycięstwo moralne, ale jej niepowodzenie i jej ostateczne uchylenie wskazuje, że ruch społeczny powinien być zawsze ostrożny co do przewidywanych rezultatów: w Ameryce wola szerokiej większości zwykle wygrywa z nawet najbardziej pożytecznym interesem niepopularnej grupy.
Pod koniec XX wieku chrześcijanie znaleźli się w stosunkowo niekontrowersyjnej opozycji wobec „komunizmu bez Boga". Kwestie personalnej moralności, a nie polityki międzynarodowej położyły fundamenty pod kampanię na rzecz chrześcijańskiej Ameryki jaką znamy w formie powstania religijnej prawicy. Fenomen rozwodu w latach 1960. i decyzja w sprawie „Roe" w roku 1973 odegrały w tym decydujące znaczenie, a odrodzenie religijne Jimmy"ego Cartera wprowadziło chrześcijaństwo do uznanej społecznie większości w roku 1976.
Amerykańską lekcją historii było również uświadomienie sobie, że polityka nie posiada wszystkich odpowiedzi. Jednym z najgorszych błędów ewangelików w kontekście polityki w okresie ostatnich 30 lat była swego rodzaju naiwność co do polityki i polityków, jak również partii politycznych. Zainwestowali oni zbyt dużo w polityczne rozwiązania tego, co jest problemem poza-politycznym. Kiedy aborcja i moralne zrozumienie natury ludzkiej zostało powiązane z jedną partią, to chrześcijanie mieli niewiele politycznych opcji.
A kiedy ta partia nie była w stanie dostarczyć rozwiązań - to niektóre z ruchów odpowiedziały wycofaniem się w sferę radykalizmu, przekonane o źle i korupcji politycznego świata. Doświadczenie dowodzi również, że religijna władza może sama zostać skorumpowana poprzez bliskość w stosunku do władzy politycznej. Chrześcijanie nie powinni mieć złudzeń co do natury ludzkich rządów. Ostatecznie należą one do tego co Augustyn nazywa „miastem świata", w którym panuje interes własny.
Ten pogląd koresponduje z psalmistą, który stwierdza, by nie pokładać zaufania w księciach świata." W Nowym Testamencie jest wystarczająco dużo dowodów na to, że kościół jest najbliższy swej misji, kiedy trzyma się jak najdalej władzy. Jezus i ewangeliści rezolutnie odmawiają posługiwania się środkami tego świata - czy to starcia zbrojnego czy pasji polityki - by doprowadzić do realizacji swego przesłania. Przed Piłatem Jezus stwierdza, że „moje królestwo nie jest z tego świata: gdyby moje królestwo było z tego świata, wtedy aniołowie moi biliby się o mnie." Liczne lekcje z Biblii sugerują, że ziemska władza jest przemijająca i korupcyjna, i że uczniowie Jezusa powinni poświęcać więcej uwagi sprawom duchowym, a nie politycznym.
Kościół stanowi wieczną obecność w upadłym, tymczasowym świecie, ale my mamy nań oddziaływać. Kazanie na Górze poucza o tym, co mamy robić, ale nie zawiera politycznych wskazówek. I jakkolwiek jesteśmy zobowiązani do robienia wszystkiego, co w naszej mocy, włączając użycie środków politycznych, by wspomóc naszych sąsiadów, promować dobre prawa, pokój, edukację i możliwości ekonomicznego rozwoju, to musimy mieć świadomość, że w miarę czynienia dobra, nasze sukcesy w „mieście świata" będą - jako świeckie -jedynie względne.
Na podst. „Newsweek" oprac. E.Z.