----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

16 kwietnia 2009

Udostępnij znajomym:

Czy się to nam podoba czy nie, ponad 10 milionów nielegalnych imigrantów w Ameryce to grupa zbyt duża, by pozwolić jej upaść.

W miarę wzrostu poziomu bezrobocia w kraju, narasta również populistyczne oburzenie zwrócone przeciwko nielegalnym imigrantom i ich rodzinom. W celu pozbycia się nielegalnych pracowników, stany, miasta i powiaty podjęły przeciwko nim akcje ustawodawcze. W Georgii obie izby parlamentu przegłosowały ustawę, która czyniłaby pisemny test na prawo jazdy dostępnym jedynie w języku angielskim. Farmers Branch w Teksasie kontynuuje walkę o prawo wymagające od wszystkich osób wynajmujących mieszkanie dowodu obywatelstwa.

Jeszcze jako kandydat, Barack Obama opowiadał się za umiarkowanym połączeniem zwiększonego bezpieczeństwa granic i drogi do legalizacji dla długoletnich rezydentów, ale kryzys ekonomiczny odsunął reformę imigracyjną z programu Białego Domu. Pod koniec marca wice-prezydent Joe Biden powiedział na szczycie z udziałem latynoskich przywódców, że „trudno powiedzieć wyborcom, kiedy bezrobocie wzrasta, kiedy tracą oni prace i domy, że powinniśmy zalegalizować (nieudokumentowanych pracowników) i wstrzymać deportacje." Kongres jest również niechętny podjęciu kontrowersji reformy w tym roku, więc najbliższa przyszłość nielegalnych imigrantów będzie zależeć od decyzji milionów imigrantów, takich jak Margarito, którego historię opisuje najnowszy „Time."

Margarito musi zdecydować czy po ponad dziesięciu latach nielegalnej pracy na terenie Stanów Zjednoczonych pora wracać do domu. Zarówno on jak i jego żona stracili ostatnio prace (on w fabryce materacy, ona w Burger King, oboje za nieprawomocne numery Social Security). Szukali innej, ale poszukiwania zatrudnienia są bardzo skomplikowane ze względu na ustawę 5-190, inicjatywę balotażową, która, jeśli przetrwa wyzwanie sądu, nakłada $10,000 grzywny na każdego w kraju, kto oferuje zatrudnienie pracownikowi nie posiadającemu dokumentów imigracyjnych.

Miasto na liście płac

St. Helen, miasto liczące około 12 tysięcy mieszkańców, leży w pasie nadbrzeża, który rozciąga się na północny zachód od Portland, w miejscu gdzie Columbia River wpada do Pacyfiku. Ze śródmiejskiej linii brzegowej, gdzie historyczny budynek sądu stoi w sąsiedztwie powiązanego łańcuchem ogrodzenia otaczającego niszczejący skład drzewny, można oglądać frachtowce załadowane chińskimi dobrami kierujące się na wschód do Portland i potem widzieć jak wracają bez albo z ich małą ilością amerykańskiego towaru na otwarty ocean.

To tylko jeden z oznak, że długo przed kryzysem imigracyjnym w St. Helens, był kryzys globalizacyjny. „To miasto drzewne, które nigdy nie wyszło z recesji w latach 1980," mówi Marcy Westerling, długoletni rezydent i aktywista pro-imigracyjny. Błogosławione obfitością daglezji i cykuty miasto niegdyś rozbrzmiewało gwarem fabryk produkcji miazgi drzewnej i materacy. Jednak kilkadziesiąt lat temu potężna Kolumbia rozpoczęła sprowadzanie bali z Kanady, a potem gotowego papieru z Azji. Finansowe omdlenie roku 2008 było jedynie ostatnią zniewagą dla tego, co pozostało bazą wytwórczości miasta. Większość z głównych pracodawców zostało zamkniętych w ostatnich sześciu miesiącach lub drastycznie obcięło godziny czy pracowników. Miasto, którego mottem w dobrych czasach było „Miasto na liście płac" jest obecnie na krawędzi ruiny ekonomicznej czy przekształcenia się w sypialnianą społeczność Portland, nie posiadającą własnego życia ekonomicznego.

Lokalny pracownik budowlany, Wayne Mayo, w wieku 54 lat, obserwował ten długotrwały upadek z bliska. Jak wielu innych ludzi w St. Helens, pracował niegdyś w przemyśle drzewnym, jako pośrednik wyrębu drzewa. Ale jego ostatnia rola, jako generalny przedsiębiorca budowlany, postawiła go twarzą w twarz z ekonomiczną siłą, na którą, miał wrażenie, mógł wpływać: nielegalną imigracją. Jakkolwiek St. Helens ma stosunkowo małą społeczność latynoską - trochę legalną, trochę nielegalną - to miasto leży zaledwie 30 mil (około 50 km) od głównych centrów ludności jak Portland i Beaverton, wystarczająco bliskich, że przedsiębiorcy spoza miasta z ekipami niedostatecznie wynagradzanych, nie posiadających dokumentów imigracyjnych pracowników zaczęli składać oferty prac wokół miasta osiem lat temu. Lokalni przedsiębiorcy mieli brutalny wybór: albo zbankrutować albo zaprzestać płacić swoim pracownikom wystarczająco by utrzymać rodziny.

Mayo jest byłym świeckim pastorem, od dawna na łamach lokalnych gazet prowadzi energiczną kampanię przeciwko wszystkiemu: od sklepu pornograficznego w pobliżu szkoły średniej do niebezpiecznego przejazdu na drodze szybkiego ruchu. Zaczął wypowiadać się publicznie na temat nielegalnej imigracji, napadając na wybranych urzędników i pisząc maile do lokalnych czasopism. W końcu napisał inicjatywę balotażową, propozycję ustawy, która miałaby obciążać grzywnami pracodawców nielegalnych imigrantów. Został jednak pokonany pod względem finansowym i organizacyjnym przez regionalne grupy aktywistów - zebrał $430, oni zgromadzili ponad $70,000 - ale jego propozycja ciągle wygrała o 15 procent. Bardziej ostentacyjny, drugi wniosek, by wywiesić znaki o wielkości 4/8 stóp w niektórych miejscach pracy deklarujące, że są one dla „Tylko dla Legalnych Pracowników" nie przeszła w głosowaniu.

Nieuchronnie, tarcia rasowe w St. Helens istnieją. Większości mieszkańców prawdopodobnie nie zależy by wiedzieć o Meksyku więcej niż mogą zobaczyć w karcie dań restauracji Muchas Gracias czy dwóch innych meksykańskich restauracji w mieście. Westerling, którego Rural Organizing Project obejmował St. Helens i sąsiednie miasta w trakcie walki przeciwko inicjatywie ustawodawczej 5-190, twierdzi, że wyborcy byli naprawdę niezdecydowani zanim pogarszająca się gospodarka zaostrzyła ich opinie. „Imigranci pełnią funkcje psa, kiedy ludzie ulegają frustracji," mówi Westerling. U najbardziej zaciekłych aktywistów występujących przeciwko nielegalnej imigracji w St. Helens dominuje poczucie, że ich miasto ugrzęzło w dole złego cyklu ekonomicznego i że nie posiadający dokumentów pracownicy mogą pogarszać sytuację.

Travis Chamberlain, lat 30, podziela tę opinię. Wysoki i barczysty, opiera się o kamienną ścianę, filmując protestantów - dla Mayo, jak przyznaje - przy pomocy małej tajwańskiej kamery typu Aiptek HD. Kiedy protestanci przechodzą, Chamberlain zapala Marlboro Light i wspina się na skarpę, gdzie jego żona, Kristy, lat 30 i przyjaciel, Heather Douglas, lat 28, popijają kawę ze Starbucks"a w pobliżu dwóch domowej roboty napisów, które powiesiły na tę okazję: „Nasz kraj, nasze prace" i „Witamy legalnych imigrantów".

Travis wskazuje na pustą, ślepą uliczkę z olbrzymim, cichym, pudełkowatym budynkiem. „To tam pracowałem," stwierdził, „fabryka bez wydobywającego się z niej dymu." Nawet nie mając dyplomu koledżu zarabiał tam $24 na godzinę, w fabryce papieru Boise Cascade, która była największym pracodawcą miasta. Ale wtedy został zwolniony, razem z większością innych pracowników, w styczniu. Kristy prowadziła domowe przedszkole, ale dochód zniknął, kiedy zwolnieni pracownicy fabryki zaczęli sami zajmować się dziećmi. Douglas miała swój własny, przykry punkt zwrotny, dom typu ranch po drugiej stronie ulicy, który jej rodzina opuściła, ponieważ nie stać jej było na spłaty. Troje przyjaciół nie twierdzi, że to nielegalna imigracja sprowadziła wszystkie te trudności na nich, ale odczuwają ją jako kolejne zagrożenie dla swojego miasta.

Mit odwrotu imigracji

Ci, którzy walczą z nielegalną imigracją stosują prosty argument: naciski na nielegalnych imigrantów sprawią, że oni wyjadą, tym samym zachowując prace dla Amerykanów. W ubiegłym lecie Center for Immigration Studies w Waszyngtonie, które opowiada się za ostrzejszym egzekwowaniem praw imigracyjnych, opublikowało raport o cokolwiek triumfalnym tytule: „Kierujący się do domu." Jego autorzy dowodzą, że dane spisu ludności ukazują, że w przybliżeniu 1.3 milionów nielegalnych imigrantów opuściło Stany Zjednoczone od sierpnia 2007 do maja 2008. W tym tempie ich liczba będzie o połowę mniejsza za pięć lat. Z uwagi na to, że spadek wystąpił w okresie przed największą recesją, dowodzi raport, zmniejszenie ukazało, że ostre strategie zastosowane pod koniec administracji Busha zadziałały.

Świętowanie jest jednak przedwczesne. Jest niemal niemożliwe żeby dokładnie prowadzić rejestr społeczności nielegalnych wykorzystując dane ze spisu, który nie pyta ludzi o ich status legalny. Jeszcze trudniej jest stwierdzić czy ludzie opuszczają Stany Zjednoczone czy po prostu decydują by nie wjechać. Istnieją anegdotalne dowody na to, że wielu młodych pracowników pozostaje w kraju na południu niż miało to miejsce wcześniej. Aresztowania przez patrole graniczne utrzymują się na poziomie 24 procent mniejszym w tym roku niż na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Ale dla tych, którzy są w Stanach Zjednoczonych podwójne ciśnienie - wzmocniona egzekucja prawa i pogarszająca się gospodarka - rzeczywiście utrudniają powrót do domu.

Salvador, lat 27, wyemigrował z Salwadoru osiem miesięcy temu i postanowił, że zostanie. Wie, że przybył prawdopodobnie w najgorszym czasie z ostatnich 20 lat, stając wobec kotła ryzyka ekonomicznego i prawnego, ale twierdzi, że te ryzyka nie dorównują temu, co ma w domu: młodą żonę, która nie jest w stanie pracować od czasu komplikacji podczas narodzin dziecka cztery lata temu, i wioskę, gdzie globalna tendencja zniżkowa uderzyła z brutalnym skutkiem dwa lata temu.

Niezamierzoną konsekwencją wzmożonego przestrzegania prawa na granicy amerykańsko-meksykańskiej jest to, że szmuglerzy żądają dużo więcej niż miało to miejsce w przeszłości. Mniej ludzi przekracza granicę, ale ci, którzy są już w Stanach Zjednoczonych czują się bardziej zmuszeni do spłacenia swoich długów. Szmuglerzy, zwani kojotami, zażądali od Salvadora $8,500 za wyprawę; spłaca to po $150 co drugi tydzień (tę samą kwotę, którą posyła rodzinie). W tym tempie potrzeba będzie dwóch dodatkowych lat, by tylko spłacić dług.

Społeczności takie jak St. Helens często inwestują w sukces nowych przybyszów więcej niż mogłyby sobie wyobrazić. Sondaż Pew Hispanic Center w listopadzie informował, że średni dochód Latynosów nie będących obywatelami spadł w stopniu niemal sześciokrotnie wyższym niż innych pracowników w roku 2008. W styczniu 2009 nowy raport stwierdzał, że ponad połowa tej grupy martwi się, że ich dom zostanie przejęty przez banki. Wielu nielegalnych imigrantów jest właścicielami domów i wypychanie ich z domów byłoby pyrrusowym zwycięstwem dla jakiejkolwiek społeczności. Teść Salvadora, Alejandro, nie posiadający dokumentów imigrant, który posiada dom w St. Helens, twierdzi, że Anglosasi, którzy wybierają go jako cel ataku zadają sobie krzywdę. „Posiadam ten dom i dokonuję swoich spłat pożyczki hipotecznej w terminie," mówi. „Ale co się stanie, jeśli stracę pracę? Wtedy bank zabierze mi dom, i to miejsce stanie się problemem miasta."

Demetrios Papademetriou, prezydent zlokalizowanego w Waszyngtonie Migration Policy Institute, twierdzi, że pomijana złożoność kwestii imigracyjnej polega na tym, że jeden pracownik, który wyjeżdża niekoniecznie oznacza jedna pracę uwalnianą dla Amerykanina. „Każdej pracy, która przychodzi albo odchodzi z gospodarki, odpowiada część innej pracy, która przychodzi albo odchodzi z nią." Podobnie jak Safeway w pobliżu ich domu i Ace, gdzie imigranci kupują kable do samochodu i artykuły żelazne dla domu. Mogą to być nieznaczne uderzenia, ale przedsiębiorstwa bazują obecnie na niewielkiej marży zysku, i nawet małe redukcje dochodu mogą skończyć się utratą godzin albo całej pracy dla kogoś innego - amerykańskiego pracownika. To przypomnienie, że w St. Helens, jak wszędzie indziej, nie posiadający dokumentów pracownicy, których liczba wzrosła gwałtownie w latach ożywienia gospodarczego, byli integralną częścią rozwijającej się gospodarki.

Papademetriou dowodzi również, że nie posiadający dokumentów pracownicy odegrają swą rolę w postawieniu gospodarki ponownie na nogi. Stanowią oni, twierdzi, dokładnie ten rodzaj siły roboczej, do której pracodawcy zwrócą się przy pierwszej oznace uzdrowienia gospodarki. „Jeśli będziesz zamierzał ożywić działalność handlową szybko, to gdzie dostaniesz pracowników?" mówi. Przedsiębiorstwa mogą mieć napływające nowe zlecenia, ale nie zatrudnią stałych pracowników dopóki nie upewnią się, że recesja minęła.

Wybierając pozostanie

Wszystko to może stawiać St. Helens w niekorzystnej sytuacji w stosunku do innych, rywalizujących miast w sąsiednich powiatach. Wybór, przed którym stoi Margarito w sytuacji nieistniejącego federalnego planu dotyczącego imigracji, jak się okazuje, nie jest pomiędzy St. Helens a Meksykiem, a St. Helens a Woodburn, w większości latynoskim miastem około 60 mil (100 km) na południe posiadającym przedsiębiorstwa, które ciągle zatrudniają (włączając przynajmniej jedną firmę, która właśnie przeniosła się z St. Helens).

Margarito i jego żona nie wybraliby w żadnym razie powrotu do Meksyku. Ośmioletni syn Margarito, jeden z czworga urodzonych w Stanach Zjednoczonych, jest autystyczny. Próbowali znaleźć program w Meksyku, który byłby dla niego korzystny. Była wycieczka do Puerto Vallarta po terapię z delfinami, która przyniosła niewiele. Pojechali do Morelia, rodzinego miasta żony Margarito, i dowiedzieli się, że szkoły publiczne oferowałyby mu tylko jedną godzinę edukacji specjalistycznej na trzy dni, w porównaniu z 24 każdego tygodnia w St. Helens. Wszystko to mogliby znieść w krótkim okresie, jeśli oznaczałoby to przeczekanie recesji w Meksyku i powrót do Stanów, kiedy prace będą dostępne ponownie.

Ale nie ma takich gwarancji. Więc Margarito i jego żona pozostaną w Oregon, ale nie w St. Helens. Jednym z ostatnich, płatnych zajęć pary w mieście było typowe zadanie dla ludzi, którzy byli nie do zatrudnienia z powodu projektu ustawy 5-190: menedżer sklepu zatrudnił ich do sprzątania sklepu w nocy. „To była odrażająca praca," mówi Margarito. Pod koniec pięciogodzinnej pracy, dostali w sumie $60, albo około $4 na godzinę dla każdego pracownika. Margarito pochlebstwami nakłonił bosa do wypłacenia dodatkowo $20 na ich troje do podziału, ale była dla niego jasne, że nie może już dłużej utrzymać rodziny pracując w St. Helens.

Przy drinkach w El Tapatio, w połowie pustej restauracji w pobliżu highway"u, Margarito, jego żona i wuj rozmawiają o kryzysie finansowym - jak Wall Street zaszalał z pożyczkami podczas gdy Waszyngton patrzył w drugą stronę. Powoływano się na okres, kiedy podczas ożywienia gospodarczego Stany Zjednoczone bazowały na taniej robociźnie, a politycy ani nie legalizowali pracowników ani nie zapobiegli przenikaniu ich przez granice. Ta polityka rażącego liberalizmu gospodarczego pozostawiła wszystkich - Amerykanów i imigrantów - w stanie kaca.

Jakkolwiek w miejscach takich jak St. Helens próba spakowania imigrantów jest kusząca, to byłoby to trochę jakby zezwolenie na upadek AIG czy GM: ucieszyłoby i mogłoby być moralnie usprawiedliwione, ale na dłuższą metę zwiększyłoby tylko niedolę wszystkich pracujących. Czy to się nam podoba czy nie, z ponad 10 milionami imigrantów jak Margarito, nielegalna Ameryka jest po prostu zbyt duża by można pozwolić jej upaść.

Na podst. „Time" oprac. E.Z.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor