----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

23 kwietnia 2009

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Pod wieloma względami Chicago było kiedyś miastem numer jeden w USA. Wiele osób wciąż przekonanych jest o jego świetności, a przede wszystkim świetlanej przyszłości. Kiedy jednak oderwiemy na chwilę wzrok od pięknej linii brzegowej i rysujących się na tle nieba wysokich budynków dochodzimy do wniosku, że sytuacja wygląda nieco inaczej. Owszem, od czasu do czasu nasze miasto trafia na pierwsze miejsca różnych podsumowań - w najgorszym przypadku do pierwszej dziesiątki - są to jednak niewiele znaczące opracowania. Posłużmy się kilkoma przykładami: najlepsze do spacerów, najbardziej zielone, najwięcej sklepów z odzieżą, najwięcej plaż dla psów, największa liczba siłowni, itp. Gdy jednak pojawiają się poważniejsze zestawienia zostajemy daleko w tyle. Słyszał ktoś, by Chicago zaliczone zostało do miast najbardziej sprzyjających zakładaniu biznesu, wychowywaniu dzieci, czy też wyróżnione zostało ze względu na bezpieczeństwo? O"Hare straciło swoją pozycję kosztem rozwijającej się Atlanty; nie jesteśmy już centrum konferencyjnym, gdyż nasze miejsce zajęły Las Vegas i Orlando; wielkie banki uciekły od nas do Charlotte w Płd. Karolinie. Przykładów jest sporo.

Poniżej krótkie streszczenie opracowania dotyczącego przyszłości wielkich amerykańskich miast. Wynika z niego, że najlepsze lata Chicago ma już za sobą. Ponieważ nie trzeba mnie o tym przekonywać, pomyślałem, że podzielę się dziś kilkoma spostrzeżeniami ludzi, którzy zawodowo zajmują się określaniem kondycji wielkich ośrodków miejskich.

Każdy duży organizm ma swoje problemy. Borykamy się z nimi nie tylko my, ale również Nowy Jork, LA, czy Miami. Tysiące nowych mieszkańców coś tam jednak dla siebie znajdują, inaczej nie wybieraliby tych miejsc dla swych rodzin. Chicago na razie nie musi martwić się zbytnim przyrostem mieszkańców. Największą ich liczbę miało podobnie jak inne wielkie miasta amerykańskie w latach 50-tych, bo ponad 3 i pół miliona, co stanowiło 2% całej ludności USA. Od tamtej pory liczba mieszkańców kraju podwoiła się, podczas gdy w Chicago spadła do 2,800,000. Jedynie w latach 90-tych cenzus wykazał, iż przybyło około 150 tysięcy mieszkańców, co wzbudziło szalony entuzjazm burmistrza. Potem liczby ponownie zaczęły maleć. W innych miejscach przyrost może nie jest wielki, ale jednak występuje. Kolejna sprawa, z której często nie zdajemy sobie sprawy, to fakt, że biali stanowią obecnie zaledwie 30% populacji. Zmniejsza się też liczba czarnych, zamieszkujących miasto od pokoleń mieszkańców. Jedyną powiększająca się grupą są Latynosi.

Kompletną klęską jest tu publiczna edukacja. To jedno z niewielu miast, gdzie zamyka się szkoły, gdyż nie ma w nich uczniów. Te, które pozostały kojarzą się z biedą, brakiem perspektyw i wyboru. Nie tylko burmistrz wysyłał swe dzieci do szkół prywatnych. Czynią tak do dziś wszyscy wysocy urzędnicy, politycy oraz, co wydać się może śmieszne, kolejni szefowie chicagowskiej Rady Edukacji oraz prezydenci związków zawodowych nauczycieli. Wyjątków praktycznie nie ma. Dlatego przenosimy się w inne rejony nawet nie ze względu na własną sytuację materialną, ale też coraz częściej ze względu na przyszłość naszych dzieci. Podobny kryzys przeżywają do niedawna uznawane za lepsze szkoły katolickie, których liczba gwałtownie maleje, a poziom nauczania zaczyna przypominać ten spotykany w oświacie publicznej.

Nie uciekamy daleko. W większości na dalsze i bliższe przedmieścia, gdzie podatki są niższe, korki samochodowe krótsze i ceny nieruchomości bardziej przystępne. Jest tam też więcej pracy. Wysokie podatki i niezliczona liczba opłat sprawiają, że biznesy stąd uciekają. Chicago jest jednym z niewielu miast, które wciąż pobiera tzw. head tax, czyli podatek od pracowników. Każda firma zatrudniająca powyżej 50 osób musi miesięcznie zapłacić 4 dolary od głowy, inaczej narażona jest na poważne kary i utrudnienia w działalności. To sporo pieniędzy dla budżetu, jednak jeszcze więcej dla tych firm. Dlatego duże i mniejsze korporacje zakładają swe główne siedziby w całym kraju, z wyjątkiem Chicago. Jeden Boeing, zwabiony przed laty nieprzyzwoitymi obietnicami wiosny nie czyni. Nie obrał naszego miasta za centrum swych działań żaden duży bank, czy też żaden liczący się fundusz. Bez nich nie przyjdą inni, więc centrum finansowym nigdy nie zostaniemy. Chwalimy się największą giełdą towarową w kraju. Niestety, z roku na rok traci ona swoje znaczenie. Wraz z rozwojem komputerów i handlu elektronicznego biegający i krzyczący maklerzy należą do wymierającego zawodu. Przewiduje się, że organizmy typu Chicago Mercantile Exchange oraz Chicago Board of Trade mają przed sobą maksymalnie dziesięć lat życia. Potem ich nie będzie.

Duże przedsiębiorstwa lubią być w pobliżu miasta, jednak poza jego granicami. Dlatego z obecności na przykład Motoroli, Walgreensa, All State, Krafta, czy United Airlines korzystają małe miejscowości, a nie wielkie przecież i wyznaczające trendy miasto.

Najbardziej pokręcona i niezrozumiała jest w Chicago władza i związana z nią polityka zatrudniania oraz wydawania różnego rodzaju zezwoleń. Największym pracodawcą jest tu rząd federalny. Na drugim miejscu znajdują się szkoły publiczne, następnie miasto, CTA, zarząd Cook County i Park District. W takiej kolejności. Setki tysięcy, jeśli nie miliony pracowników związanych z wymienionymi instytucjami, organizacjami i rządami gwarantują ciągły wzrost podatków i opłat. Trzeba przecież zapewnić im świadczenia emerytalne, ubezpieczenia, coroczne podwyżki i ochronę prawną. W zamian politycy i urzędnicy mogą liczyć na decydujące o wszystkim głosy związków zawodowych, które od 1931 r. gwarantują nieprzerwalność dominacji partii demokratycznej. Korupcja osiągnęła niewyobrażalne rozmiary, o czym wie przede wszystkim FBI, które ze wszystkich miast w USA największy oddział antykorupcyjny posiada właśnie w Chicago. Mieszkańcy zdają się tego nie zauważać, gdyż kolejne lata niczego w układzie sił po wyborach nie zmieniają. W normalnych warunkach klienci decydują, czy jakiś biznes utrzyma się, czy też upadnie. W Chicago o udzieleniu licencji na działalność decyduje rada. Na przykład Wall Mart od lat próbuje stawiać kroki w Chicago. Na razie udało mu się - po kilkudziesięciu latach prób - postawić jeden sklep, mimo, że potrzeby są znacznie większe.

Wraz z upływem czasu będzie gorzej. Podatki będą rosły, powodując ucieczkę kolejnych mieszkańców. Prowadzenie biznesu stanie się tu niemożliwe. Nie pomogą olimpiady i piękne parki w centrum. Życie będzie zbyt trudne i zbyt drogie, by ryzykować i próbować. Chicago przegrywa już z takimi miastami jak Phoenix, czy Houston, które nie pozwalają związkom zawodowym na zbytnią swobodę i przede wszystkim dbają o mieszkańców, ich dzieci i prywatnych inwestorów. Przepaść ta będzie się tylko powiększać.

Miłego weekendu.

Rafał Jurak

rafal@infolinia.com

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor