Nie ma co ukrywać, że prezydentura Obamy przypadła na bardzo trudne czasy. Niektórzy tego nie zauważają, inni nie chcą widzieć. Z jednej strony ma więc nowy gospodarz okazję, by się wykazać, z drugiej nie ma czasu na zastanawianie się i możliwości naprawy ewentualnych błędów. Zwykle pierwsze sto dni rozpatruje się pod kątem wypełniania obietnic przedwyborczych i sprawności działania nowego rządu. W tym przypadku kategorie są nieco inne, bezpośrednio związane z sytuacją ekonomiczną oceniającego oraz jego sympatiami politycznymi.
Pierwszy raz w historii tak niewiele się po wyborach pod względem poparcia zmieniło. Ci, którzy oddali na Obamę głos w dalszym ciągu wyrażają wobec niego sympatię niezależnie od ewentualnych potknięć, natomiast przeciwnicy nie przyjmują żadnych argumentów uważając, podobnie jak przed wyborami, że jego prezydentura przyniesie wyłącznie fatalne następstwa.
Jak mu więc idzie? Zależy kogo zapytamy. Obydwie strony nie znalazły jak dotąd wspólnego mianownika i nie są w stanie rozpocząć konstruktywnej debaty. Jedno jest pewne - radzi sobie znacznie lepiej, niż przewidywali pesymiści, choć dzieje się tak kosztem niektórych obietnic przedwyborczych.
Nie udało mu się na przykład jak dotąd doprowadzić do rozejmu pomiędzy partiami. Obiecana współpraca, likwidowanie podziałów i zapraszanie do wspólnego stołu przeciwników politycznych jakoś nie wychodzi. Owszem, na samym początku pojawiły się próby, jednak bezowocne. Być może efekt tych zabiegów byłby inny, ale na przeszkodzie stanął kryzys ekonomiczny. Obama musiał zadecydować, czy chce poszukiwać sposobów przekonania do siebie republikańskich kongresmenów, czy też wykorzystać przewagę demokratów i jak najszybciej przepchnąć finansowy pakiet ratowania gospodarki. Wybrał to drugie rozwiązanie. Musimy trochę poczekać z oceną tej decyzji, choć już teraz wielu ekonomistów z obawą spogląda w przyszłość zastanawiając się nad sposobami spłaty tak wielkiego długu zaciągniętego w imieniu następnych pokoleń. Nikt jednak nie krytykuje wielomiliardowych wydatków zbyt głośno, zdając sobie sprawę, że innego pomysłu nie było, a o podobnej inwestycji w gospodarkę wspominała nieśmiało jeszcze poprzednia ekipa. Niepokoi jednak co innego. Poprzez rekordowe pakiety stabilizacyjno-ratownicze obecna administracja uzależnia od siebie prywatne firmy i wyborców. Hasło „Yes, You Can" traci swe znaczenie. Rośnie wpływ rządu na działanie prywatnego sektora, coraz większa liczba osób uzależniona jest od świadczeń i pomocy. Wygląda to tak, jakby nowy prezydent nie wierzył zbytnio w możliwości ludzi i chciał samemu o wszystkim decydować. Nie narzekajmy jednak zbytnio. Okazuje się, że wielu osobom się to podoba i każde, nawet najmniejsze lanie sprawione dużym korporacjom zyskuje ich aprobatę. Oczywiście wynika ono z odwiecznej niechęci biednych wobec bogatych i odwrotnie. Ale to już osobny temat.
Oczywiście największą porażką były nominacje rządowe. Aż cztery osoby miały problemy z podatkami włączając w to sekretarza skarbu. Zapłacił on jednak zaległości i jako jedyny z tej grupy objął zaproponowane mu stanowisko. Pozostali usunęli się w polityczny cień pozostawiając na placu boju zawstydzonego prezydenta.
W czasie kampanii sztab Obamy słynął ze swej karności, dokładności i precyzji. Decyzje podejmowane były błyskawicznie, a nieliczne pomyłki korygowane jeszcze szybciej. Dlatego sporym zaskoczeniem była tygodniowa cisza na temat wielomilionowych bonusów jakie wypłacili sobie szefowie kilku spółek finansowych z pieniędzy otrzymanych na ratowanie zarządzanych przez siebie firm. Do dziś nie wiemy, czy prezydent nie wiedział, co robić, czy też chciał wystąpić z gotowym rozwiązaniem. Złe wrażenie w końcu zamazał, ale niesmak pozostał.
Wiele osób ma za złe prezydentowi, że podczas pierwszych zagranicznych podróży zbyt wylewnie witał się z dostojnikami z innych, często wrogich krajów. Ukłon przed królem Arabii, mocny uścisk dłoni z Chavezem, przyznanie, iz Ameryka zbyt zapatrzona jest w siebie i nie dostrzega innych. Tak, to mogło drażnić. Pamiętajmy jednak, że równocześnie stanowczo domagał się zlikwidowania irańskiego programu nuklearnego, wysyłał dodatkowe oddziały wojska w sporne rejony i uprzedzał, że polityka wobec krajów uznanych za wrogie w najbliższej przyszłości nie zmieni się. Kto wie, może w ten sposób osiągniemy więcej, niż poprzez tworzenie osi zła, ignorowanie innych i zapowiedzi militarnych działań. Doskonale widzimy, że prowadzona przez ostatnie lata polityka nie sprawdziła się. Żyjemy w obawie przed kolejnym atakiem terrorystycznym, amerykańscy turyści w niektórych rejonach świata to gatunek nieznany, a liczba krajów wrogich na razie nie zmniejsza się.
Oczywiście lista potknięć i spornych decyzji jest dłuższa. Musimy jednak kilka słów powiedzieć o osiągnięciach nowego prezydenta. Na pewno wytrącił z dłoni oręż osobom mówiącym, iż nie ma wystarczającego doświadczenia do kierowania państwem. Pierwsze sto dni pokazało, że radzi sobie pod wieloma względami lepiej, niż inni prezydenci. W ciągu kilku pierwszych tygodni zamroził płace w Białym Domu, rozpoczął proces zamykania bazy w Guantanamo, zezwolił na siłowe uwolnienie kapitana amerykańskiego statku u wybrzeży Afryki, podjął kilka decyzji dotyczących bezpieczeństwa energetycznego i zdjął zakaz badań nad komórkami macierzystymi. Do sukcesów zaliczyć też trzeba wprowadzenie pakietu stymulującego w wysokości prawie 800 miliardów dolarów, który dość szybko jak na zapowiadany brak doświadczenia przepchnął przez Kongres mimo zdecydowanej opozycji republikanów. Każda z tych decyzji może być uznana za kontrowersyjną, jednak świadczą one o możliwościach i zdecydowaniu oraz dowodzą, iż brak doświadczenia nie wpłynął znacząco na aktywność nowego prezydenta. Przed wyborami w obliczu rosnącego kryzysu bankowego nie przerwał on kampanii wzorem swego przeciwnika mówiąc, że „prezydent musi radzić sobie z więcej, niż jednym problemem jednocześnie". Okazuje się, że miał rację.
Sto dni to zwykle wystarczający okres, by ocenić obejmującego urząd polityka. W tym przypadku zgodzę się jednak z osobami mówiącymi, iż potrzeba więcej czasu. Sytuacja jest nietypowa i trzeba być ślepym lub zagorzałym fanatykiem politycznym, by tego nie dostrzegać. Idealny prezydent powinien spełniać wymagania wszystkich stron, ale takiego jeszcze w historii nie było. Przed Obamą w najbliższym czasie reforma służby zdrowia, szkolnictwa, problemy imigracyjne i ochrona środowiska. Jeśli wypełniał będzie swoje obowiązki na dotychczasowym poziomie myślę, że nie będzie najgorzej, choć zawsze znajdzie się powód do krytyki. Wszystko oczywiście zależy od ekonomii, która opóźnia inne działania i nie pozwala w pełni ocenić umiejętności nowej ekipy. Nikt przecież nie spodziewał się, że kolejny prezydent rozwiąże wszystkie finansowe problemy w tak krótkim czasie. Zrobiono co się da, teraz trzeba czekać i liczyć na to, że wolny rynek poradzi sobie jakoś. Nie sto dni, ale rok będzie pierwszą datą pozwalającą na dokładniejsze oceny. Może lepsze, może gorsze, niż dotychczas.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak