Długie wakacje, prawdopodobnie jedyne w tym roku, już za mną. Wydawać by się mogło, że przez kilka tygodni nazbierało się sporo spostrzeżeń, którymi chciałbym się podzielić. Rzeczywiście tak jest, choć to tylko utrudnia zadanie. To trochę jak w ciastkarni: kruche, drożdżowe, z kremem, makiem, bakaliami, owocami, czy bitą śmietaną? A jeśli z owocami, to jakimi? Gdybyśmy mieli przed sobą wyłącznie szarlotkę i bezy, nie byłoby problemu. A tak stoimy z głupim wyrazem twarzy przez kilka minut i w końcu dokonujemy wyboru, którego zaczynamy żałować już w kilka minut po opuszczeniu sklepu. W przypadku ciastek przeważnie mamy szansę na naprawienie błędu podczas kolejnych zakupów. W życiu bywa różnie, ale to będzie osobny temat w przyszłości.
Pozostańmy przy wakacjach i nagromadzonych spostrzeżeniach. Najwięcej wniosków po krótszej lub dłuższej nieobecności spływa na nas dopiero po powrocie do domu. W moim przypadku pierwsze przemyślenia pojawiają się już po wylądowaniu na lotnisku O"Hare. Wielki, międzynarodowy port lotniczy, chluba miasta, a do niedawna jeszcze całego kraju. W rzeczywistości poza swoją wielkością mający niewiele do zaoferowania. W porównaniu do innych, cywilizowanych krajów na całym świecie, a także innych metropolii na tym kontynencie, jest to dość ponure miejsce. Niezbyt czyste, obsługiwane w większości przez ludzi nie dbających zbytnio o komfort, czy cenny czas podróżnych - dotyczy to zarówno urzędników w punktach kontroli jak i szeregowych pracowników porządkowych. Następnie wątpliwej przyjemności przejazd taksówką. Chicagowskie taksówki już lata temu uznane zostały za jedne z najgorszych w kraju. Podobno gorzej jest tylko w Nowym Jorku, ale tam przynajmniej należy to do lokalnych rozrywek. Po kilkuset metrach jazdy wielki wstrząs pojazdu przypomina mi, że już jedziemy po lokalnych ulicach. Na szczęście miasto znam i nie wyglądam przez okno z rozdziawionymi ustami. Inaczej straciłbym część uzębienia. Jak znam życie byłaby to część, która przydaje się najbardziej. Omijając największe dziury i wjeżdżając w te, których ominąć się nie da ponury kierowca ukryty za pancernym plastikiem dowozi nas na miejsce. Następnym krokiem jest zwykle nadgonienie zaległości informacyjnych. Za każdym razem okazuje się jednak, że nie bardzo jest co nadganiać. Jeden, dwa, czy nawet trzy tygodnie nieobecności niewiele przynoszą nowego. Mówi się o tych samych osobach, tych samych problemach jakie zajmują strony codziennych gazet od wielu lat. To trochę tak, jakby czas zatrzymał się. Potrzebujemy przerwy i dystansu, by to zauważyć. Po jakimś czasie wyrównujemy nie tylko strefy czasowe, ale zapominamy również o pierwszych wrażeniach po powrocie. Wracamy do zwykłych zajęć i zanurzamy się w codzienność. Do następnych wakacji. Jednak ziarno niepokoju zostaje zasiane. Nie chcemy o tym mówić głośno, ale gdzieś w głębi czujemy, że nie wszystko jest w porządku. Wiemy doskonale , co to jest, choć wnioski nie są miłe. Wiem, że dla wielu czytających ten tekst to, co powiem będzie nie do przyjęcia. Wiem również, że inni zgodzą się. Kraj, w którym mieszkamy, z którym kiedyś związaliśmy się na różne sposoby, rzeczywiście zostaje w tyle, starzeje się. Jest to wciąż wielka finansowa, polityczna i militarna potęga. Jednak kręgosłupem każdego państwa są jego mieszkańcy, a ich samopoczucie, stan posiadania i perspektywy jednym z najważniejszych mierników kondycji kraju. Oczywiście nic nie dzieje się z dnia na dzień i każdy proces można odwrócić. Obawiam się jednak, że będzie to bardzo ciężka praca.
Wiele osób porównuje obecną sytuację Stanów Zjednoczonych do Anglii sprzed ponad stu lat. Była ona podobną potęgą - do dziś urodziny królowej świętuje w różnych częściach globu prawie pół miliarda ludzi zamieszkujących podległe lub zależne terytoria poza samą Wielka Brytanią. W okresie świetności Anglia odgrywała poważną polityczną i militarną rolę na całym świecie, tak, jak teraz ma to miejsce w przypadku Ameryki. Występuje wiele podobieństw, jednak według mnie jest to mylny trop. Świat zmienił się do tego stopnia, że jakiekolwiek porównania nie przyniosą właściwych wniosków. Anglia uwikłana w podboje zapomniała o gospodarce, a Stany Zjednoczone wbrew pozorom jeszcze bardzo długo będą ekonomiczną potęgą tracąc w pierwszej kolejności status stróża światowego ładu. Dalej wszystko potoczyć się może inaczej.
Kilka miesięcy temu, tuż przed objęciem urzędu przez nowego prezydenta, organizacja National Intelligence Council stworzyła specjalny raport, w którym opisała przewidywane zmiany na przestrzeni najbliższych 20 lat. Miał on przede wszystkim pomóc członkom nowej administracji w podejmowaniu decyzji dotyczących polityki zagranicznej i opracowaniu strategii na nadchodzącą dekadę. Przy okazji nakreślił przewidywany przepływ władzy i globalne zmiany w ciągu kilkunastu kolejnych lat. Wnioski nie są budujące. Przewiduje się, że w 2025 roku po ustanowionym po II wojnie światowej porządku świata nie będzie śladu. Powodem ma być słabnąca gospodarka zachodu, zmniejszająca się jego rola militarna w świecie, globalizacja majątku oraz rosnące w siłę nowe państwa. Autorzy przekonują, że proces przepływu władzy z zachodu na wschód już się rozpoczął. Dowody od dawna widać: rosnące ceny surowców i przenoszenie produkcji do Azji - by wymienić tylko te najważniejsze. W 2025 roku drugą potęgą ekonomiczną i pierwszą militarną w świecie będą Chiny. Stany Zjednoczone będą wciąż postrzegane jako licząca się siła, jednak bez pomocy wpływowych partnerów nie będą w stanie odgrywać swej roli.
Właściwie to wszystkie punkty zawarte w raporcie od dawna znamy. Większość z nas nie zdaje sobie jednak dotąd sprawy, że jesteśmy właśnie świadkami wielkiej przemiany. Zabiegani, zajmujący się codziennymi problemami zapominamy spojrzeć nieco dalej.
Jeśli ktoś ma nadzieję, że światowe konflikty są za nami, powinien zastanowić się jeszcze raz. Obok Chin gwałtowny rozwój odnotują m.in. Indie, Indonezja Iran i Turcja. Kraje te pójdą w ślady Stanów Zjednoczonych jeśli chodzi o konsumpcyjny styl życia i potrzebowały będą naturalnych surowców w ilościach trudnych w tej chwili do wyobrażenia. Źródła tych dóbr nie są niewyczerpane. Może nie wprost, ale jednak wyraźnie raport mówi, że właśnie pod koniec lat dwudziestych obecnego wieku może, choć nie musi, dojść do poważnego konfliktu globalnego, którego podłożem będzie walka o resztki surowców naturalnych, a wynikiem gwałtowne odejście od dotychczasowych źródeł energii. Dlatego inaczej spojrzeć można na obecne działania rządu, który uparcie promuje alternatywne rozwiązania energetyczne, naciska na szybką produkcje oszczędnych pojazdów, zielonych domów i powszechne, często niezrozumiałe oszczędności surowców. Może zamiast uparcie krytykować i wyśmiewać ekologów warto zastanowić się, czy nie można byłoby im jakoś pomóc. Przede wszystkim dlatego, że opisanych w raporcie przyszłych zdarzeń można uniknąć, ale wymaga to wielkiego wysiłku nas wszystkich. Być może walka już się zaczęła i właśnie widzimy pierwsze objawy dopiero zbliżającego się kryzysu. Postępująca szarość obserwowana wokół, przesuwanie się na coraz dalsze miejsca w ogólnoświatowym wyścigu jest też oznaką zachodzących, nieuniknionych zmian. Jeśli ktoś ma jakieś własne wnioski i przemyślenia, zapraszam. Adres poniżej. Miłego weekendu.
Rafał Jurak