----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

16 lipca 2009

Udostępnij znajomym:

„Cudzołóstwo nie dotyczy seksu czy romansu. Ostatecznie poświadcza jak mało dla siebie znaczymy.”

Na konferencji prasowej, w której Mark Sanford, gubernator Południowej Karoliny, przyznał się do romansu, zawodził wszem i wobec, że złamał „prawo boskie”, co tylko podkreślało jego narcyzm, który go nota bene wpędził w kłopoty. Zmaganie się z prawem Boga było widocznie tematem jego wielu seminariów biblijnych, w których poświęcił chyba zbyt dużo czasu Pieśni Solomona, biorąc pod uwagę panegiryk na cześć kochanki: „Uwielbiam wypukłości twych bioder, twą erotyczną piękność, kiedy obejmujesz się (albo dwie wspaniałe części siebie) w wyblakłym świetle nocy.” W końcu doczekaliśmy się prozy, która powoduje tęsknotę za kliniczną precyzją raportu Starra. Sanford powiedział reporterom, że romans zaczął się „bardzo niewinnie”, co dowodzi, że nadal nie był z sobą uczciwy co do umyślności swych działań. Kiedy żonaty mężczyzna rozpoczyna potajemną, uczuciową korespondencję z piękną i emocjonalnie potrzebującą niezamężną kobietą, to już zaczyna oszukiwać żonę.

Jedynie tydzień wcześniej, inny obieralny urzędnik administracji, senator John Ensign z Nevady, został zmuszony do podobnego wyznania, jakkolwiek ten zostawił Boga w spokoju. Ensign dokonał „najgorszej rzeczy” w swym życiu, wyznając: „Pogwałciłem przysięgę małżeństwa.” Nastrój w obu sytuacjach był pogrzebowy; widok dwóch zapiętych po szyję mężczyzn tryskających łzami mógłby być wzruszający, gdyby trupem nie były ich kariery polityczne.

Jedną rzeczą, do której obaj mężczyźnie się nie przyznali, było to, że w czasie rozkwitu swych romansów bawili się znakomicie. Byli to dwaj konserwatywni republikanie w średnim wieku, którzy doszli do wniosku, Do diabła z tą generacją Cialis! Ich działania były tak rozmyślnie i rażąco skoncentrowane na sobie, że obaj mogliby wyobrażać siebie w roli buntowników, możliwie nawet bohaterów, jeśli tylko przestaliby płakać. Nie byli także jedynie narzędziami w pozbawionymi seksu małżeństwach, dając sobie upust w formie pornografii internetowej. Ci faceci podjęli erotycznie niebezpieczne szaleństwa z rzeczywistymi, nieobciążonymi kobietami, które nie były...ich własnymi żonami, Jenny i Darlene.

W mailowej korespondencji gubernator i jego dziewczyna prześcigają się w pochwałach swych cech. Ona była „wyjątkowa i niepowtarzalna”, „wspaniała”; on był mężczyzną o emocjonalnej szczodrobliwości, który „wniósł szczęście i miłość w moje życie”. Oboje humanitaryści byli zaangażowani nie tylko w uwielbianie swego wyrafinowania, ale również w niszczenie domu innej kobiety, w spętanie emocjonalne jej dzieci i wystawienie jej na pogardę o tytanicznych rozmiarach. Nędza i ból, które wyniknęły z kryzysu wieku średniego Sanforda i Ensigna, potwierdzały prawdę zaobserwowaną niegdyś w dzienniku Leonarda Michaelsa: „Cudzołóstwo nie dotyczy seksu czy romansu. Ostatecznie, świadczy o tym jak mało dla siebie znaczymy.”

W ten sposób te dwie amerykańskie rodziny odkrywają prawdę starą jak małżeństwo: długoletnie przymierze pomiędzy mężczyzną i kobietą może być środkiem wzajemnej troski i ochrony, jedynym niezawodnym schronieniem w nieczułym świecie – albo może być także narzędziem zadawania cierpienia ludziom, których ponoć kochamy ponad wszystko, w większości dzieciom.

W ostatnich dziesięciu latach amerykańska rodzina uległa głębokim zmianom. Jak socjolog Andrew J. Cerlin zauważa w swej przełomowej książce pod tytułem „The Marriage-Go-Round: the State of Marriage and the Family in America Today”, istotną cechą współczesnych rodzin amerykańskich jest, w porównaniu z rodzinami w innych krajach, kombinacja „częstych małżeństw, częstych rozwodów” i wysoka liczba „krótko-terminowych związków konkubinackich”. Wzięte razem te siły „tworzą duże zamieszanie w amerykańskim życiu rodzinnym, ciągłe zmiany i niepewność w rodzinie, przychodzenie i odchodzenie partnerów na skalę nigdzie nie obserwowaną. W życiu Amerykanów jest więcej wzorów pożycia niż w jakimkolwiek innym kraju zachodnim.”

Krucha konstrukcja polegająca w coraz mniejszym stopniu na pojęciach poświęcenia i zobowiązania niż ulotności romansu i szczęścia, definiowana przez i dla dorosłych partnerów jako nienaruszalna, składająca się z dwóch rodziców rodzina, pozostaje naszym ideałem kulturowym, ale jest przedmiotem stałego ataku. Uderzają w nią romanse, brak zainteresowania i nuda, powodowane przez wieczne poszukiwanie większego szczęścia. Zawarcie małżeństwa na całe życie, posiadanie dzieci i wychowanie ich z partnerem – jest ciągle sposobem, w którym większość Amerykanów prowadzi dorosłe życie, ale liczba tych, którzy zmierzają w innym kierunku ciągle wzrasta. Ponadto Centers for Disease Control and Prevention doniosło w maju, że urodzenie dzieci przez kobiety niezamężne osiągnęło zaskakujący poziom 39.7%.

Jak duże ma to znaczenie? Większe niż można to wypowiedzieć. Żadna inna pojedyncza siła nie powoduje tak dużych wymiernych trudności i ludzkich nieszczęść w tym kraju jak załamanie się małżeństwa. Krzywdzi dzieci, ogranicza bezpieczeństwo finansowe matek i powoduje szczególne zniszczenia tych, którzy najmniej mogą to znosić: krajowego marginesu społecznego.

Uboga i średnia warstwa społeczna różnią się w sposobach, w których porzuciły małżeństwo. Ubodzy dokonują tego oddzielając rodzicielstwo od małżeństwa, a zamożni zrywają swe związki jeśli tylko nie doświadczają już szczęścia.

Rozwijająca się wśród ubogich tendencja by mieć dzieci przed małżeństwem – większość niezamężnych kobiet posiadających dzieci jest niewykształcona i nisko zarabiająca – jest katastroficznym podejściem do życia, jak trzech prezydentów po kolei próbuje nas przekonać. Program Clintona przekształcający pomoc społeczną w pracę zachęcał do małżeństwa, George W. Bush wydał miliony na promocję małżeństwa, a Barack Obama wypowiadał się stanowczo o potrzebie, by mężczyźni zostali w domu ze swymi dziećmi: „Potrzebujemy, by ojcowie zwiększyli swą rolę, by zdali sobie sprawę, że ich zadanie nie kończy się na poczęciu, że męskość nie polega na tym, żeby mieć dziecko, ale na odwadze by je wychować.”

Przyczyna tych nawoływań do trwałych związków jest prosta: w każdej ważnej, poszczególnej kategorii powiązanej z krótkotrwałą pomyślnością i długotrwałym sukcesem, dzieci z nienaruszonych rodzin składających się z obojga rodziców, wypadają lepiej niż rodziny niepełne. Długość życia, narkomania, wyniki w nauce i porzucenie szkoły, ciąża nastolatek, zachowanie przestępcze i uwięzienie – we wszystkich tych przypadkach rodzice mieszkający z obojgiem rodziców drastycznie wypadają lepiej niż inni.

Niewiele rzeczy hamuje dziecko tak bardzo jak brak ojca w domu. „Jako feministka, nie chciałam w to wierzyć”, mówi Maria Kefalas, socjolog, która bada kwestie małżeństwa i rodziny i jest współautorką nowatorskiej książki o nisko zarabiających matkach pod tytułem „Promises I Can Keep: Why Poor Women Put Motherhood Before Marriage”. „Kobiety zawsze mówią mi, Mogę być matką i ojcem dla dziecka, ale to nieprawda”. Wyrastanie bez ojca pozostawia głęboki skutek psychologiczny na dziecku. „Matka może nie potrzebować tego człowieka,” mówi Kefalas, „ale jej dziecko tak.”

Okazuje się, że sprawdza się to w szerokim spektrum ekonomicznym. Przełomowe badanie na temat wpływu rozwodów na dzieci z rodzin o średnim i wysokim dochodzie pochodzi z zaskakującego źródła: socjolog z Princeton i samotna matka Sara McLanahan, która zdecydowała się na badanie losu tych dzieci z milczącym założeniem, że kiedy dochód jest kontrolowany, to bycie częścią niepełnej rodziny nie wpływa negatywnie na dzieci. Rezultaty, które opublikowała w książce z roku 1994 pod tytułem „Growing Up with a Single Parent: What Hurts, what Helps”, były zaskakujące. „Dzieci, które wychowują się w rodzinach z tylko jednym biologicznym rodzicem”, odkryła, „mają się gorzej, przeciętnie, niż dzieci, które wychowały się w rodzinach z obojgiem biologicznych rodziców, bez względu na rasę czy poziom edukacji rodziców.”

Konsekwencje dla bardziej zamożnych dzieci są na ogół mniej miażdżące niż dla ubogich; wykazują one mniejsze prawdopodobieństwo zostania nastoletnimi rodzicami i rzucenia szkoły. Ale dzieci rozwiedzionych rodziców z klasy średniej radzą sobie gorzej w szkole i w koledżu w porównaniu ze społecznie upośledzonymi, nieuprzywilejowanymi dziećmi z domów z dwojgiem rodziców. „Jest to śpiący efekt” rozwodu, który właśnie zaczynamy rozumieć”, informuje David Blankenhorn, prezydent Institute for American Values. Jest to wpływ, którego badaniu pionierscy badacze tacy jak McLanahan i Judith Wallerstein poświęcili swoje kariery, odkrywając prawdy, które wielu z nas może traktować jako niewygodne. Jest lekceważeniem ludzkich doświadczeń, mówi Blankenhorn, sugerowanie, że dzieci nie cierpią, w niezwykły sposób, na skutek rozwodu: „Dzieci posiadają podstawową potrzebę by wiedzieć kim są, kochać i być kochane przez dwojga ludzi, których fizyczny związek sprawił, że się tu znaleźli. Utrata tego związku, tego poczucia tożsamości jest doświadczeniem rany, której nigdy nie zabliźni czek alimentacyjny czy wykwintna szkoła.”

Prowokuje to pytanie czy ojciec musi być rzeczywiście żonaty z matką swych dzieci by wywołać pozytywny wpływ na nie?

„Nie, jeśli zachowuje się dokładnie jak żonaty mężczyzna”, informuje Robert Rector, nauczyciel akademicki polityki rodzinnej w Heritage Foundation. Jeśli mężczyzna jest skłonny wnieść wkład 70% swych zarobków do wychowania dziecka, poświęcić się czasowo na rzecz dobra dziecka i stworzyć stabilne zycie rodzinne – co oznacza, że rzeczywiście mieszka z matką i dzieckiem – to jest w stanie oferować dziecku dobrodziejstwo ojcostwa bez konieczności połączenia się węzłem małżeńskim. Ale to zdarza się rzadko. Kiedy dzieci rodzą się w konkubinackich, niemałżeńskich związkach, mówi Rector, „to pojawiają się w rodzinie, w której partnerzy nie rozwiązali swoich najbardziej podstawowych kwestii”, włączając seksualną wierność i podział odpowiedzialności. Niech tylko pojawi się stres – i co jest bardziej stresujące niż dziecko? – i rzeczy zaczynają się rozlatywać. Młoda matka zaczyna występować z żądaniami jak żona, i bez zobowiązania małżeństwa, ojciec jest wkrótce za drzwiami.

We wzruszający sposób jedyną rzeczą, która łączy ubogich i klasę średnią w poglądach na rodzinne życie, jest niezniszczalne marzenie o małżeństwie na zawsze, o uchwyceniu złotego pierścionka trwającego partnerstwa. Nisko-uposażone matki badane przez Kefalas i współautorkę Kathryn Edin, mówiły wielokrotnie o swych życzeniach by wyjść za mąż, „uwielbiały małżeństwo i stosowały do niego niemożliwie wysoki standard,” odkryły autorki, ale zbyt często zarzucały go w końcu. Jednocześnie średnia klasa poświęciła ostatnie dwie i pół dekady – podczas których kultura rozwodu stała się faktem życia – w przekształcanie ślubu w przestylizowane ćwiczenia w wydatkach konsumenckich, jakby wydając wystarczająco dużo gotówki na sukienki dziewczynek niosących kwiaty i bibułki zaproszeń, można by jakoś poprawić szanse na długość związku.

Amerykańska obsesja dotycząca szeroko znanych ognisk rodzinnych – Sanfordów, Edwardsów i Gosselinów – odzwierciedla powszechną ambiwalencję w stosunku do tej instytucji: nasze życzenie by moglibyśmy znaleźć się w trwającym związku, połączone z odczuciem oczyszczenia, czy nawet ulgi, kiedy członkowi „tradycyjnej rodziny” się nie udaje. Jest to ostatecznie samoobronne. Pora już jednak pogodzić się zarówno z nierealistycznymi oczekiwaniami dotyczącymi szczęśliwego małżeństwa, jak i z równie nierealistycznymi wierzeniami o konsekwencjach odejścia od rodziny, którą zbudowaliśmy.

Fundamentalnym pytanie, które musimy zadać sobie na początku stulecia brzmi: Jaki jest cel małżeństwa? Czy jest to - biorąc pod uwagę zmieniające się realia kontroli urodzeń, równości kobiet i fakt, że macierzyństwo poza małżeństwem nie jest już przedmiotem stygmatu społecznego – po prostu instytucja, która posiada możliwość zwiększenia przyjemności dorosłych, którzy w nią wchodzą? Jeśli tak, to możemy równie dobrze ogłosić jej pogrzeb: nie ma prawdopodobnie wielu ludzi, których pomysł na 24-godzinną dobrą zabawę zakłada sprzężenie się z tym samym romantycznym partnerem, pomimo ataków grypy żołądkowej i depresji, finansowych przeszkód i emocjonalnych niepowodzeń, dopóki jeden czy drugi małżonek umrze w końcu w uprzęży.

Czy też małżeństwo jest instytucją, która ciągle przestrzega starych intencji i funkcji – by wychować następną generację, by chronić i uczyć ją, by wpajać w niej nawyki postępowania i charakter, który zapewni jej bezpieczne przejście w dorosłość? Pomyślmy o tym w taki oto sposób: obecna generacja dzieci, ta, która obserwuje jak odpowiedzialności dorosłych pękają jak suche gałązki i która widzi, że rodzice po prostu nie zadają sobie trudu poślubienia się i dlatego wpływają i odpływają z życia dzieci – jest pokoleniem, które będzie zajmować się nami, kiedy się zestarzejemy.

Kto pozostanie by się upewnić, że te dzieci wyrosną na ludzi godnych szacunku, jak tylko Mark Sanford i inni przygodni oszuści wyskoczą ze statku? Dobrzy wśród nas, ci, którzy są w stanie poświęcić dreszczyk listu miłosnego dla dobra swych dzieci. „Jego kariera nie jest dla mnie powodem do niepokoju,” mówi z gracją Jenny Sanford. „On będzie się martwił o to, a jak będę martwić się o moją rodzinę i charakter mych dzieci.” Nasz los wyznaczy w dużym stopniu to, czego nauczymy nasze dzieci o prawdziwym znaczeniu małżeństwa.

Na podst. „Time” oprac.E.Z.

 

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor