Znów odżywa temat sprzed miesięcy. Tym razem rzecz dotyczy nielegalnych imigrantów, zaśmiecania parku narodowego i czegoś jeszcze, ukrytego w tysiącach stron dokumentów sądowych.
W ubiegłym roku wspominałem w tym miejscu o młodym człowieku, który wraz z grupą ochotników zrzeszonych w organizacji „No More Deaths” rozstawiał na pustyni w pobliżu granicy z Meksykiem pojemniki z wodą dla przedostających się tu nielegalnie imigrantów. Nie tyle pomagał w przedostaniu się na teren USA, ile ratował wielu z nich przed śmiercią z pragnienia.
Każdego roku około 55 tysięcy osób pokonuje pustynię w Arizonie, dokładnie teren parku Buenos Aires National Wildlife Refugee próbując dotrzeć do zamieszkałych rejonów. Nie wszystkim się udaje. Od kilkuset do nawet kilku tysięcy osób zostaje na zawsze w piaskach pustyni. Walt Staton nie dbał o dokumenty przybyszów. Jedyne co go interesowało, to ich życie. Wraz z innymi dokonywał wypraw w głąb pustyni i zostawiał w pobliżu ścieżek wydeptanych tysiącami stóp pojemniki z wodą. Pewnego dnia po powrocie z kolejnej wyprawy zastał przy swoim samochodzie strażników, którzy założyli mu kajdanki. Dla niego było to ratowanie życia, dla strażników parkowych zaśmiecanie środowiska, dla prokuratury próba pomocy nielegalnym imigrantom. Świadczyć miały o tym napisy na kilku pojemnikach znalezionych na pustyni o treści „Good Luck”.
Przed kilkoma dniami sąd wydał w tej sprawie decyzję. 27 letni Walt Staton otrzymał rok w zawieszeniu, 300 godzin przymusowej pracy oraz grzywnę w wysokości 175 dolarów.
Pora więc na krótkie wnioski. Obrońcy chłopaka obliczyli, że prokuratura wydała ponad 50 tysięcy dolarów na oskarżenie i prowadzenie sprawy. Władze Buenos Aires National Refugee przyznają, że śmieci są problemem, ale przeciw samej akcji młodzieży nie protestują. Uważają jedynie, że prościej byłoby postawić duże zbiorniki z wodą tak, jak robią to inne grupy, po to, by podróżujący nocą imigranci nie wyrzucali własnych, pustych butelek lecz napełniali je ponownie wodą. W ten sposób ratowane byłoby życie i środowisko naturalne. Obserwujący sprawę mieszkańcy okolicy nie mogą zrozumieć faktu, że młody chłopak znał ścieżki przemytnicze, podobnie jak kilkudziesięciu innych członków organizacji „No More Deaths” i próbował ratować ludzi, podczas gdy odpowiedzialne za granicę służby pozwalały im ginąć na pustyni z pragnienia, a następnie zatrzymywały tych, którzy ostatkiem sił dobrnęli do końca podróży. Nikt nie może też zrozumieć, dlaczego prokuratura próbowała zarzucić mu działanie przeciw prawu, za co uznano ratowanie życia nielegalnych imigrantów.
Znalazłem list, który otrzymałem przed wieloma miesiącami, gdy temat pojawił się po raz pierwszy. Nie uważałem za stosowne odpowiadać, zresztą teraz też nie widzę takiej potrzeby. Streszczę go w dwóch zdaniach: Jak się tu bez zaproszenia pchają to niech umierają. Co nas to obchodzi.
Pozostawiam bez komentarza.
W całym kraju trwa burzliwa debata na temat reformy służby zdrowia. Z Waszyngtonu przeniosła się do miast i wsi. Co chwilę słyszymy o posiedzeniach rady i mieszkańców, często za zamkniętymi drzwiami, tak jak miało to miejsce przed kilkoma dniami na jednym z przedmieść Chicago. To już nie są rozmowy, to walka na pięści.
Podczas takich obrad w Hagerstown w stanie Maryland przed ratuszem miejskim zebrała się spora grupa protestujących. Jeden z nich dzierżył napis o treści „Śmierć Obamie”. Został zatrzymany i przesłuchany przez policję, a następnie Secret Service. Zrobiło się gorąco. Zewsząd odezwały się głosy krytykujący służby porządkowe i domagające się przeprosin wobec wspomnianego mężczyzny. Zarzucono łamanie prawa do wolności słowa i kilku innych punktów konstytucji. Kraj podzielił się. Nikt z protestujących nie pamięta już, że jeszcze rok temu za podobny napis, ale dotyczący innego prezydenta postępowanie Secret Service byłoby identyczne. Wtedy byłoby jednak ochroną głowy państwa, teraz jest łamaniem wolności osobistych. Tak na marginesie warto zapytać, jak wielkim idiotą trzeba być, by machać do kamer telewizyjnych podobna tablicą?
Powyższa informacja zbiegła się w czasie z raportem dotyczącym odradzania się w całym kraju różnego rodzaju nielegalnych formacji paramilitarnych. Powód? Kryzys ekonomiczny połączony z liberalną administracją pod przewodnictwem czarnego prezydenta. Specjaliści zajmujący się tematem nie maja wątpliwości, że antyrządowe nastroje będą nasilały się i wkrótce w kilku rejonach kraju może, choć nie musi, dojść do drobnych incydentów.
Grupy takie składają się najczęściej ze zwykłych mieszkańców, najczęściej wrogo nastawionych do rządu federalnego, samodzielnie zbroją się, wzorują się na formacjach militarnych, potajemnie spotykają i przeprowadzają ćwiczenia. Najwięcej ich spotkać można na terenie środkowego-zachodu, pólnocnego-zachodu i dalekiego południa. Jeśli jeszcze nie wiemy o co chodzi, wystarczy sięgnąć po jakikolwiek film klasy B z przełomu lat 70. i 80. a prawdopodobnie natkniemy się w nim na bohaterskiego agenta walczącego z uzbrojonymi, niezbyt rozgarniętymi mieszkańcami lasów, którzy głęboko wierzą we wszystkie teorie spiskowe dotyczące tego kraju. Widzimy więc, że grupy takie nie są niczym nowym. Nikt natomiast nie podejrzewał, że właśnie teraz zaczną się odradzać. Warto wspomnieć, że spora część z nich postanowiła walczyć z nielegalną imigracją. Niektórzy wierzą, że istnieje tajne porozumienie, na mocy którego południe zwrócone zostanie Meksykowi. Inni walczą z podatkami, pozostali z każdym, kto ma inne zdanie. Sprawa jest o tyle poważna, że w historii zdarzały się już przypadki tzw. wewnętrznego terroryzmu, za które zwykle odpowiedzialne było takie grupy. Wystarczy przypomnieć Oklahoma City i rok 1995, gdy w wybuchu bomby zginęło prawie 200 osób.
Grupy paramilitarne już nawet nie kryją swoich zamiarów. Wystarczy wpisać w internetowej przeglądarce hasło „Ohio militia” i obejrzeć na przykład na YouTube ich film zatytułowany „Wake Up America”. Dla jednych pouczające, dla innych przerażające.
Homeland Security Department ostrzega, że w ciągu najbliższych pięciu lat może dojść do kilku zdarzeń porównywalnych z bombą w Oklahoma City. Eksperci uważają, że obecni członkowie grup paramilitarnych są bardziej niebezpieczni od swych poprzedników, a tym samym stanowią znacznie bardziej realne zagrożenie.
Najgorsze jest to, że władze federalne nie są w stanie jednocześnie spoglądać na zagrożenia płynące spoza granic i wewnętrzne oddziały uzbrojone w automatyczne karabiny. Największym koszmarem szefów Homeland Security jest połączenie się tych sił, nawet nieświadome.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak