To było tak niedawno. W prasie pojawiły się pierwsze wzmianki dotyczące możliwości starania się o organizację olimpiady. Burmistrz drapał się w głowę i zastanawiał, czy jest to w ogóle możliwe, czy się opłaca, czy jest mu to potrzebne. Przemyślał sprawę i doszedł do wniosku, że jednak warto spróbować. Po kilku miesiącach nabrał przekonania, że zadanie jest wykonalne, mało tego, wszystko podporządkował przyszłej olimpiadzie. Od tamtych wydarzeń minęły już prawie dwa lata. Na każdym kroku widzimy plakaty, hasła i flagi. Co kilka dni słyszymy o kolejnej akcji komitetu, który planuje, przekonuje i zbiera pieniądze Wydawać by się mogło, że idea olimpijska żyje w naszym mieście od pokoleń, podobnie jak jej przeciwnicy.
W tej chwili zastanawianie się nad tym, czy jest to pomysł dobry nie ma większego sensu. Wydaliśmy sporo pieniędzy, zyskaliśmy wielu sojuszników, dzięki czemu znaleźliśmy się w finale i już tylko 6 tygodni dzieli nas od ostatecznego głosowania. Protestowanie przeciw ewentualnym Igrzyskom nie ma teraz sensu i raczej świadczy o ograniczeniach samych protestujących. Władze Chicago im nie ulegną, MKOL nie zwraca na nich uwagi. Organizację olimpiady mogą nam jedynie odebrać głosujący członkowie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Innej możliwości nie ma.
Prywatne zakłady nie są przestępstwem tak długo jak o wygranej pieniężnej nie informujemy publicznie. W związku z tym coraz częściej słyszymy jak ktoś stawia na wybrane przez siebie miasto. Eksperci twierdzą, że największe szanse mają Chicago i Rio. Mają rację? Nikt, włączając w to mnie, nie próbuje przewidzieć wyniku. Może z wyjątkiem zapalonych hazardzistów, którzy indywidualnie oceniają szanse każdego z kandydatów i na tej podstawie dokonują decyzji. Problem jednak polega na tym, że podobnie jak w ruletce wynik może być odwrotny od przewidzianego. Co z tego, że czerwony kolor wypada częściej. Czy stawiając na niego musimy wygrać?
Tak samo wygląda wybór miasta gospodarza. Wydawałoby się, że w głosowaniu, podobnie jak w samych zmaganiach sportowych zwyciężyć powinien najlepszy, najsilniejszy, najbardziej utalentowany. Doświadczenie uczy jednak, że jest inaczej.
Teoretycznie Chicago powinno wygrać. Mamy pieniądze, sponsorów, niezłe plany, sporo obiektów i ładną linię brzegową. Oprócz tego kibicuje nam Obama i pięć sąsiednich stanów. Żadne Igrzyska odbywające się w tym kraju nie przyniosły jeszcze strat, co ważne jest dla MKOL. Może najważniejsze. Mimo wszystko nie postawiłbym na nas nawet drobnej sumy.
Głosowanie odbiega nieco w formie od typowych wyborów. Ponad stu członków komitetu oddaje swe głosy, które natychmiast są liczone. To, że w pierwszej rundzie jakieś miasto zdobędzie ich najwięcej jeszcze o niczym nie świadczy. Wyrzuca się bowiem z głosowania to, które otrzymało ich najmniej. Następnie odbywa się druga runda z udziałem trzech finalistów i znów odpada najsłabszy. Potem kolejna, finałowa. System nie jest idealny, choć takiego przecież nie ma.
Załóżmy przez chwilę, że Chicago jest faworytem i porównajmy sytuację do zmagań o rok 2012. Finalistów było wówczas pięciu - Nowy Jork, Londyn, Paryż, Moskwa i Madryt – tym samym głosowanie miało więcej, bo cztery rundy. Faworytem w ostatnich tygodniach był Paryż, tuż za nim plasował się u bukmacherów Madryt. Niektórzy wróżyli też zwycięstwo Nowego Jorku.
W pierwszej rundzie odpadła Moskwa. W drugiej odpadł Nowy Jork, a zwycięzcą tego rozdania był Madryt, bijąc na głowę Londyn i Paryż, o czym warto pamiętać oceniając wyniki trzeciego głosowania. Dlaczego? Ponieważ w następnej kolejce Madryt odpadł. W czwartym, ostatnim głosowaniu Londyn wygrał zaledwie czterema głosami z Paryżem.
Mechanizm olimpijskiego głosowania to wielka polityka. Zdarza się, że zwolennicy jakiegoś kandydata oddają w pierwszej rundzie głos na inne, najsłabsze miasto, chcąc zwiększyć w finale szanse swego faworyta. Często jednak okazuje się, że podobnie postępują inni, z czego wynika niezłe zamieszanie. Zamiast zaplanowanego przebiegu wyborów mamy do czynienia z serią niespodzianek i niezamierzonych zwycięstw. Potem chodzi juz tylko o przypadek. Wygra więc Chicago? Naprawdę nie wiem. W opisanym jednak zamieszaniu może mu się poszczęścić, gdy główna walka dotyczyć będzie np. Madrytu i Rio.
Jednego jestem pewien. Jeśli nie w roku 2016 to cztery lata później pojedziemy na Igrzyska do Brazylii. Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują. Rio de Janeiro po raz piąty stara się o ich organizację, pierwszy raz w historii kwalifikując się do finału. Ameryka Południowa od dziesięcioleci czeka na możliwość zorganizowania u siebie pierwszej olimpiady. Gdyby otrzymała taką możliwość zrobiłaby wszystko, by wypadły nieźle. W 2014 r. Brazylia będzie gospodarzem Mistrzostw Świata w piłce nożnej, co jest zazwyczaj generalnym sprawdzianem przed Igrzyskami. Tak było z Meksykiem, gdzie grano w piłkę w 1968, by dwa lata później powrócić na uroczyste zapalenie olimpijskiego znicza. Podobnie Niemcy – 1970 i 1974, czy USA – 1994 i 1996.
W 2007 r. Rio było gospodarzem igrzysk PanAmerican, które w zgodnej opinii działaczy MKOL i sportowców wypadły wspaniale i udowodniły, że Brazylia jest w stanie przygotować widowisko na światowym poziomie. Wszystkie trzy szczeble administracji – rządowy, stanowy i miejski – zagwarantowały finansowanie imprezy. Dzień po ewentualnym zwycięstwie do pracy ruszają budowniczy zasilani 700 milionami dolarów. Niewiele będą tworzyć, gdyż większość obiektów jest już gotowa, a to czego brakuje buduje właśnie rząd kosztem 4 miliardów.
Jeszcze pięć lat temu słaba ekonomicznie Brazylia winna była Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu ponad 33 mld dolarów. Dziś pożycza mu pieniądze i jest najpoważniejszym kandydatem do wykupu obligacji mających przynieść fundusze na pomoc najbiedniejszym krajom świata.
Tak jak wspomniałem wcześniej, nie miałbym odwagi wskazywać zwycięzcy październikowego głosowania. Jednak zmuszony wybrałbym...
Miłego weekendu.
Rafał Jurak