Gdy określenie to pojawiało się w piosence Agnieszki Osieckiej śpiewanej przez Zauchę, Dąbrowskiego i kilkunastu innych wykonawców wiadomo było, że mówią o miłości i nastroju. Gdy tych samych słów użył jeden z kabaretów w latach osiemdziesiątych odnosiły się one do zielonych szklarni przynoszących zielone dewizy.
Teksty te uległy jednak przedawnieniu. Obecnie prawo do koloru zielonego i wszelkich sloganów wykorzystujących ten kolor mają wyłącznie organizacje ochrony środowiska i prywatne firmy, które już dawno zwietrzyły niezły interes i całą produkcje przestawiły na zielonych odbiorców. Do końca nie wiadomo, czy jest to moda, konieczność, sposób na zarabianie pieniędzy lub rzeczywista potrzeba i głębokie przekonanie, iż w ten sposób chronimy naszą planetę. Warto przy okazji przypomnieć, że jeszcze niedawno określaliśmy Ziemię kolorem niebieskim, więc zieleń trochę nie pasuje, choć z pewnością lepiej służy sprawie.
Prywatnie uważam, że każde działanie w dziedzinie ochrony środowiska, nawet najbardziej trywialne, jest potrzebne. Kłaniam się nisko przed każdym, kto zadaje sobie trud sortowania odpadów, wyjeżdżając z Parku Narodowego zabiera ze sobą śmieci i systematycznie reguluje silnik w samochodzie. Znam kilka osób dbających o swe otoczenie i uważam, że obraźliwe określenia używane często wobec nich przez ludzi mających głęboko w nosie sprawy środowiska są nie na miejscu.
Oczywiście temat podzielić można na kilka rozdziałów. W najbliższym czasie nie dojdziemy na przykład do porozumienia w sprawie ocieplania się klimatu. Ilu naukowców, tyle opinii. Każdy z nas wybiera sobie najlepiej pasującą i zaczyna do niej innych przekonywać. Niezależnie, czy jesteśmy winni temu, co dzieje się z atmosferą, czy też jest to wynikiem kosmicznych, okresowych zmian, musimy zdać sobie sprawę, że dzieje się coś niedobrego. Niech to będzie punktem wyjścia do dalszych rozmów.
Często jednak zapominamy się i w szale ochrony przyrody zapędzamy zbyt daleko.
W Chicago pojawiły się w środę „zielone” restauracje. Nie chodzi o serwowany w nich szczypior i brukselkę, czy kolor ścian sali jadalnej, ale technologię produkcji posiłków uwzględniającą ochronę środowiska naturalnego. Przeczytać zresztą na ten temat można w obecnym wydaniu Monitora, więc nie będę szczegółowo tłumaczył odsyłając do odpowiedniego artykułu. Jednym z elementów świadczących o dbałości o przyrodę jest fakt kupowania artykułów spożywczych od lokalnych producentów, co nie tyle podtrzymuje ich przy życiu, ile pozwala ograniczyć tony gazów cieplarnianych powstających w wyniku dalekiego transportu towarów. Teoretycznie tylko.
Kilka tygodni temu przypadkowo trafiłem na opracowanie Jamesa McWilliamsa mówiące dokładnie o tym problemie. Według niego kupując jabłko na targu, a nie w dużej sieci sprowadzającej je np. z Kanady, uspokajamy sumienie, ale w rzeczywistości niewiele pomagamy środowisku. Okazuje się bowiem, że sprowadzenie 2 tysięcy jabłek z odległości 2 tysięcy mil powoduje podobne szkody dla atmosfery, jak przewiezienie starym pickupem 50 jabłek na odległość 50 mil. Chodzi oczywiście o emisję szkodliwych gazów cieplarnianych w przeliczeniu na jedno jabłko. Do tego pamiętać należy, iż sklep znajduje się prawdopodobnie za rogiem, natomiast targ w innej części miasta. Jadąc dalej po kilka jabłek niszczymy tę delikatną równowagę. To oczywiście tylko przykład, z którym nie każdy musi się zgodzić. Posłużmy się więc innymi.
Przeprowadzone w 2006 r. badania, sponsorowane przez rząd Nowej Zelandii wykazały, iż mieszkaniec Londynu mniej szkodzi środowisku kupując sprowadzaną z innej półkuli baraninę, niż wybierając mięso zwierząt hodowanych lokalnie. Dzieje się tak, ponieważ nowozelandzkie stada w większości pasą się na naturalnych pastwiskach i produkują znacznie mniej wspomnianych gazów, niż hodowane w niemal przemysłowych warunkach owce w pobliżu Londynu. Różnica jest tak wielka, iż daleki transport i związane z nim spalanie energii stanowi nikły, niemal nieistotny procent całego procesu.
By jakiś produkt znalazł się na naszym talerzu musimy poświęcić na to sporo energii i surowców. Obliczono na przykład, że transport to zaledwie 11% całkowitego wydzielania gazów cieplarnianych w procesie produkcji. O wiele więcej energii, bo aż 25% konsumuje się w domowej kuchni, podczas przyrządzania posiłku. Znacznie więcej, jeśli jesteśmy w restauracji. Patrząc na owoce, warzywa, czy mięso i wybierając spośród nich najmniej szkodzące środowisku powinniśmy porównać też rodzaj i ilość używanych nawozów oraz wody, sposób i miejsce pakowania, a także metody konserwacji.
Niestety, nie mamy dostępu do większości danych, w związku z czym nie jesteśmy w stanie podejmować świadomych decyzji. Gdybyśmy jednak mieli, to okazałoby się, że często lepiej jest kupić towar z dalekich krajów, niż upierać się przy produkcji lokalnej.
Być może w niedalekiej przyszłości obok danych dotyczących zawartości kalorycznej pojawią się na opakowaniach informacje na temat zużytych podczas produkcji surowców, energii i wyzwolonej do atmosfery ilości gazów cieplarnianych. Póki to jednak nie nastąpi McWilliams sugeruje, by w celu ochrony środowiska po prostu jeść mniej mięsa. Aby wyprodukować jeden funt mięsa drobiowego należy zużyć nawet 6 funtów paszy, a dla jednego funta wołowiny używamy jej prawie 20. Przeliczenie jest proste: na przygotowanie jednego hamburgera, wliczając w to wyhodowanie roślin na paszę, prowadzenie hodowli, ubój i utylizacje odpadów potrzeba ponad 2 tysiące litrów wody. By wyhodować jednego pomidora zużywamy jej około 13 litrów.
Przeciętny Amerykanin spożywa rocznie prawie 300 funtów mięsa w różnej postaci. Eliminując jeden mięsny posiłek tygodniowo robimy dla środowiska więcej, niż wyłączając na noc wszystkie urządzenia elektryczne, dokładnie zakręcając krany i nie przekraczając na autostradzie prędkości 55 mil na godzinę. Wniosek nie wszystkim się spodoba: Jeżeli chcesz zamanifestować wobec innych swą dbałość o środowisko, możesz jeździć na zakupy rowerem i odwiedzać zielone restauracje. Jeśli natomiast rzeczywiście zależy ci na poprawie jego stanu, zostań wegetarianinem i gotuj w domu.
Uprzedzając ewentualne pytania odpowiem od razu, że nim nie jestem i wcale nie nawołuje do zmiany przyzwyczajeń żywieniowych. Wielu roślinożernych przyjaciół wielokrotnie próbowało mnie przekonać do swych poglądów, do tej pory bezskutecznie. Jednak odwiedzając sklep w najbliższym czasie zastanowię się głęboko nad tym, co mówi McWiliams. Być może nawet środy i niedziele będą bezmięsne. Bo nie chodzi o to, by natychmiast wszystko zmieniać i bez zastanowienia ulegać modom. Chodzi o to, by docenić dobre argumenty. Miłego weekendu.
Rafał Jurak