Kolega założył prywatną firmę. Było to prawie 5 miesięcy temu, gdy słońce zaczynało mocniej przygrzewać, zbliżał się okres urlopowy, o on postanowił zacząć pracować dla siebie i korzystać z życia w wolnych chwilach. Spotkałem go niedawno na ulicy. Z krótkiej rozmowy dowiedziałem się, że firma rozwijała się bardzo dobrze. Podobno wymyślił świetne hasło reklamowe, wynajął pomieszczenie, kupił nawet niezbędny sprzęt biurowy i wywiesił szyld. Niestety, przed dwoma miesiącami musiał z niej zrezygnować, gdyż z powodu pracy i urlopu nie miał czasu się nią zajmować. Patrzyłem na niego przez chwilę jak pudel na obraz Matejki, po czym, na wszelki wypadek z uśmiechem, pożegnałem się i powędrowałem na drugą stronę ulicy. Wariat.
Ta króciutka opowieść nie ma żadnego związku z tym, o czym chciałem dziś napisać. Pomyślałem jedynie, iż ktoś być może odnajdzie w niej siebie i z innej perspektywy spojrzy na własne plany oraz przeszkody stojące na drodze do ich realizacji. Często są one trywialne i śmieszne, jednak dla zainteresowanej, a więc mającej dokonać zmian osoby, nie do pokonania. Jednocześnie dla stojącego z boku obserwatora opór przed spełnianiem marzeń jest niezrozumiały. Wystarczy jednak zamienić się miejscami, a już świat wygląda inaczej.
Skończyło się lato. Przynajmniej kalendarzowe. Wraz z nim większość z nas powolutku opuszczać będzie dobre samopoczucie, humor i optymizm. Coraz częściej spoglądać będziemy na prognozy pogody, wcześniej będziemy wracać do domu, później z niego wychodzić. Jedną z rozrywek ponownie będzie telewizja, która przygotowała już dwanaście tysięcy sześćset osiemdziesiąt trzy nowe seriale, nie mniej teleturniejów i programów z gatunku „widzimy go, a on nas nie!”. Premiera kilkudziesięciu z nich każdego wieczoru. Zachęcani jesteśmy gorąco do obejrzenia wszystkich.
Przez przypadek (poważnie!) oglądałem kilka dni temu wręczenie nagród Emmy. Koszmarny program. Chciał, nie wiem po co, przypominać Oscary. No więc przypominał i dzięki temu mamy kolejny powód, by wyrzucić telewizor. Cztery podstawowe wyróżnienia, oglądane prawie przez wszystkich: Emmy, Grammy, MTV, Oscar. Każde trwa trzy godziny i poprzedzone jest godziną rozgrzewki. Poświęcając im czas przez np. 30 lat marnujemy w sumie 20 dni naszego życia. Wystarczyłoby na miłą wycieczkę do Nowej Zelandii. Niektórzy dorzucają jeszcze kilka innych imprez tego typu i w ten sposób przechodzą im koło nosa piramidy. Oczywiście czas mamy wszyscy, brakuje tylko funduszy na takie wycieczki. Tak, tak... wiem. Specjaliści od samodoskonalenia przekonują, chociaż mało skutecznie, że zamiana jednego filmu fabularnego tygodniowo na krótką lekturę i przyswojenie wiedzy z jakiejkolwiek, ale ukierunkowanej nieco naszymi zainteresowaniami dziedziny, pozwoliłaby na stopniowy, mniej więcej 10% wzrost naszego rocznego dochodu. Wiem, to tylko teorie i nie zamierzam nikogo przekonywać, że wszystko jest możliwe. Zresztą przypomnijmy sobie przykład kolegi z początków rubryki.
Wracam do przypadkowo obejrzanych nagród Emmy. Przypadkowo, choć jak się okazało korzystnie dla ogólnej wiedzy o świecie. O nagrodach nie wiedziałem zbyt wiele. Po pierwsze było tam kilka milionów kategorii, tak by zadowolić wszystkich. Po drugie nazwiska nic mi nie mówiły, a tytuły filmów i programów tylko nieco więcej. Zaskoczeniem była informacja, że jedną z głównych nagród otrzymuje drugi rok z rzędu jakiś dramat uwielbiany przez krytyków, a nie doceniany przez widzów. Podobno zresztą właśnie ta i kilka podobnych produkcji były odpowiedzialne za wyjątkowo małą oglądalność całej gali Emmy. Dziwny system. Zawsze wydawało mi się, że w dobie szeroko rozwiniętych badań telemetrycznych ma się podobać. Jednak nie, co było sporym i niekoniecznie złym zaskoczeniem. Wielkie niespodzianki czekały nas w przerwach reklamowych. Prawdziwy atak na widzów przypuściła wielka trójca z Detroit. Bez wybierania się do salonu sprzedaży wiem, że samochody japońskie palą więcej benzyny, są mniej wygodne, droższe, brzydsze, bardziej szkodzą środowisku i nie ma przed nimi przyszłości. Może dałbym się nabrać, gdyby nie fakt, że miałem niedawno bliskie spotkanie z najnowszym Fordem Taurusem, o którym mówi się, że jest nadzieją amerykańskiej motoryzacji i kilkoma innymi, wypuszczonymi ostatnio na rynek produktami tego przemysłu. Rzeczywiście, sporo się zmienia, ale dalej uważam, że oprócz nadziei przydałoby się coś bardziej konkretnego. No bo jak przeciętny John Smith, który zaledwie kilka lat temu podjął życiową decyzję i przesiadł się do mało patriotycznego Leksusa wytłumaczy sąsiadom powrót przed garaż Forda? Nawet jeśli kosztuje on prawie 40 tysięcy? Co ma powiedzieć? Że stracił pracę??
Inny, niepokojący element. Reklamy produktów spożywczych i środków farmakologicznych zaczynają się upodabniać. W obydwu pojawia się coraz częściej osoba na jakimś szarym tle, która opowiada o tym, jak bardzo zmieniło się jej życie po zażyciu/zjedzeniu czegoś. Ekran wypełniają nagle nieobecne wcześniej kolory i nazwa produktu. Życie nabiera barw. Tak było np. z facetem, który mówił, iż jego największym marzeniem było kiedyś posiadanie butów ze sznurówkami. Tyle zapamiętałem podczas pierwszej przerwy reklamowej i nawet zastanawiałem się, o co może chodzić. Po kwadransie powrócił i wyznał, że był zbyt gruby, by je zawiązać. Aaaa! – pomyślałem i wyobraziłem sobie reklamę klubu sportowego, nowej diety, cudownego lekarstwa. Pomyliłem się. To była reklama szynki z indyka, jak wiadomo niezbędnej osobom pragnącym posiadać sznurowane buty.
Gdy wręczono już wszystkie nagrody i przekazano w przerwach wszelkie informacje z przerażeniem spojrzałem na zegarek. W tym momencie doceniłem potęgę telewizji. Ucieszyłem się jednocześnie, że zaglądającym na tę stronę gazety zabieram tylko kilka minut. Doceniam, dziękuję i do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
Rafał Jurak