Otaczają nas zakazy, nakazy i dobre rady. To jeszcze nic. Najgorsze, że powstają one w imię poprawy jakości naszego życia. Godzę się z wysokimi cenami papierosów. Niech palacze płacą za paskudny nałóg. Może pod wpływem 10 dolarów za paczkę zdecydują się z nim rozstać. Może nawet sam tak zrobię. Nie włączam radia w myjni samochodowej dochodząc do wniosku, że może rzeczywiście przeszkadza ono okolicznym mieszkańcom i innym jej użytkownikom (tak, jest taki przepis). Nie śmiecę, nie depczę trawników, nie trąbię w mieście, choć czasami mam wielką ochotę. Nie robię wielu rzeczy, opatrzonych zakazami, tak długo jak się z nimi zgadzam. Niestety, w niektórych przypadkach ucieczki nie ma. Rząd federalny i stanowy jest surowszy, niż większość rodziców w okresie naszego dorastania. Można im było coś wytłumaczyć, przeprosić, obiecać poprawę, zrekompensować dobrymi stopniami lub ochotniczo odkurzyć mieszkanie. Czasami po prostu zataić. W przypadku władzy żadna z tych sztuczek się nie udaje. Jedynym rozwiązaniem jest uwierzyć, że wszystko robione jest dla naszego dobra i radośnie się podporządkować. W mijającym tygodniu przykuła moją uwagę jedna z debat toczących się w mediach. Wcale nie chodzi o system powszechnych ubezpieczeń, czy rosnące zadłużenie społeczeństwa, ale trywialny 1 cent podatku od jednej uncji napojów chłodzących.
Grupa naukowców i polityków domaga się wprowadzenia podatku na większość napojów zawierających w swym składzie cukier. 1 cent za każdą uncję, czyli ok. 12 centów za małą butelkę. Tyle na początek. Napoje te są szkodliwe, więc w ten sposób walczyć teraz będziemy z nadwagą. Poważnie.
Jak wiemy, większość sprzedawanych w tym kraju napojów i soków cukier zawiera. Powstaje tu groźny precedens. Jeśli prawo to zostanie zaakceptowane, a wszystko wskazuje, że tak, to następne będą tłuszcze, środki konserwujące, barwniki etc. Pozostanie nam woda, owoce i warzywa oraz produkty firm posiadających silne lobby w Kongresie. Niech nikt nie próbuje przekonywać mnie, że to dla mojego dobra, a nie dla zysku w budżecie. Przypomina mi się film, w którym podziemna, zbrojna organizacja walczyła o przywrócenie starego porządku, w którym można było jeść i pić wszystko, podawać sobie ręce i przeklinać. Kiedyś ten film zaliczano do fantastyki naukowej, dziś sam już nie wiem.
Oczywiście dla lepszego samopoczucia można zajrzeć do innych krajów i zobaczyć jak sobie radzą. Okaże się wtedy, że wcale nie mamy tak źle.
Świat zamarł w oczekiwaniu na jesienną falę świńskiej grypy. U nas zaczyna się rozliczanie odpowiedzialnych za zakup i rozprowadzanie szczepionek, media ponownie zapełniają się praktycznymi informacjami na temat jej objawów i metod zapobiegania. W szpitalach przygotowuje się listę osób mających otrzymać lekarstwa w pierwszej kolejności, a niektórzy zastanawiają się, czy spacer do pracy nie byłby zdrowszą alternatywą dla zatłoczonej komunikacji miejskiej. Musimy sobie powiedzieć szczerze, że nikt sprawy nie bagatelizuje i jeśli jakiś kraj będzie w miarę przygotowany na ewentualną epidemię, to będzie nim właśnie USA. Tak mi się przynajmniej wydaje i taką mam nadzieję.
Dla porównania popatrzmy na to, co dzieje się u naszych północnych sąsiadów. Kraju rozwiniętego, nie zaliczanego do ubogich, wręcz kwitnącego w ostatnich latach, z szeroko rozwiniętym systemem publicznej opieki zdrowotnej.
Rdzenne ludy Kanady, czyli głównie Indianie i Eskimosi są obywatelami, uznanymi nawet przez Konstytucję za Pierwsze, czy też Pierwotne Narody tamtego kraju. Teoretycznie więc przysługują im te same prawa, co pozostałym mieszkańcom i, co najważniejsze, taka sama opieka ze strony państwa. Ponieważ w Kanadzie, podobnie jak u nas, teoria prawie nigdy nie pokrywa się z praktyką, dochodzi do szokujących i brzemiennych w skutki sytuacji. Takich jak ta.
Świńska grypa dotarła na północne obrzeża Kanady mniej więcej w tym samym czasie co do Chicago. Nie przygotowane na nią miasteczka, wioski i rezerwaty robiły co mogły, jednak liczba ofiar nowego wirusa okazała się rekordowa. Nie wiedzieliśmy o tym zajęci własnymi problemami. Lato i wyższe temperatury przyniosły chwilę odpoczynku, jednak teraz – jak twierdzą lekarze - wirus zaatakuje tamte rejony ze zdwojoną mocą.
Przewidując problemy, północne ludy rdzenne poprosiły o pomoc w walce z wirusem kanadyjski Departament Zdrowia. Nie wiadomo dokładnie czego oczekiwano... może szczepionek, antybiotyków, dodatkowych lekarzy.
Urzędnicy zareagowali błyskawicznie. Do kilku skupisk indiańskich i eskimoskich wysłali niezbędną pomoc w postaci wielkich, kryjących różne towary skrzyń. Nie znaleziono jednak wewnątrz nawet jednej szczepionki lub opakowania antybiotyku. Zamiast tego z niedowierzaniem zaczęto wyjmować na zewnątrz płyn bakteriobójczy do mycia rąk i tysiące czarnych, foliowych worków, w których przechowuje się ciała zmarłych.
Minister zdrowia Kanady, pochodząca zresztą z tamtych rejonów uznała działania podległych sobie służb za obraźliwe. Co z tego, skoro nic więcej nie zrobiono, a przepaść pomiędzy rządem, a władzami północnych prowincji jeszcze się pogłębiła. To nie wszystko. By wysłać wspomniany wcześniej płyn bakteriobójczy należało zmienić prawo. Jednym z jego składników jest bowiem alkohol, którego eksport do rezerwatów jest zabroniony.
Czarne worki oznaczają dla rdzennej ludności, iż rząd nie ma zamiaru niczego robić, mało tego, oczekuje naturalnej selekcji i z niecierpliwością czeka na pierwsze efekty działania wirusa.
Przy okazji warto wiedzieć, co może stać w pewnej sprzeczności z powszechnie rozprowadzanymi informacjami na temat świńskiej grypy, że najwięcej zachorowań odnotowano na niedostępnej wyspie, na którą dostać się można jedynie na pokładzie samolotu. Drugą ciekawostka jest fakt, że Kanada, kraj zamieszkały przez 33 miliony osób, zamówiła aż 55 milionów szczepionek.
Powracamy teraz do USA. Sprawa wygląda tu nieco inaczej. Nie dość, że zamówiono szczepionkę tylko dla niewielkiej części społeczeństwa, to jeszcze większość mieszkańców boi się, że zostanie zmuszona do jej przyjęcia. Wirusa H1N1 znamy wyłącznie z telewizji i większość z nas nie miała z nim nigdy kontaktu. O częstym myciu rąk i zdrowym odżywianiu zapomnieliśmy w momencie, gdy słońce na stałe wyjrzało zza chmur, a temperatury przekroczyły 70 stopni. Najważniejszym elementem dyskusji na temat zbliżającej się fali zachorowań jest obecnie wpływ płynów bakteriobójczych na cerę i ich szkodliwość dla osób poniżej 12 roku życia. Z jednej strony to dobrze, że nie ulegamy panice. Z drugiej zastanawiam się, kogo będziemy obwiniali, gdy okaże się, że jednak nie jesteśmy odpowiednio przygotowani. Oczywiście informacje docierające do nas z północy wprawiają nas w lepsze samopoczucie. Głównie dlatego, że przekonujemy się, iż inni mają jeszcze gorzej.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak