----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

08 października 2009

Udostępnij znajomym:

Jeśli nie ma pieniędzy to należy ich wydać  jeszcze więcej. Rząd zastanawia się właśnie nad wprowadzeniem kont oszczędnościowych dla wszystkich nowo narodzonych dzieci. Właściwie to nie jest złe rozwiązanie. Wraz z przyjściem na świat nowy obywatel otrzymywałby w prezencie 500 dolarów na specjalnym koncie, których nie mógłby podjąć aż do ukończenia 18 lat. Leżałyby tam sobie i procentowały. Według pomysłodawców, a są nimi legislatorzy obydwu partii, byłoby to częściowe zabezpieczenie na przyszłość i sposób na łatwe przyswojenie podstawowych zagadnień ekonomicznych, gdyż młody człowiek lub jego rodzina mogłaby tam dokładać kolejne sumy. Brzmi nieźle, ale warto spojrzeć na liczby.

Według wstępnych szacunków program kosztowałby w okresie pierwszych 10 lat ok. 38 miliardów dolarów, czyli rocznie z budżetu wydawalibyśmy na ten cel prawie 4 mld. Zważywszy, ze znajdujemy się teraz w dość trudnym ekonomicznie okresie, zadłużeni jesteśmy na co najmniej cztery pokolenia wprzód i nie mamy pomysłów na zdobycie dodatkowych funduszy - niczego dobrego programowi nie wróżę. Politycy twierdzą, że pieniądze dla dzieci znajdą się, trzeba tylko dokonać cięć w innych miejscach. Wiemy doskonale, że coś takiego jest niemożliwe. Uwierzyłbym, gdyby choć raz w ostatnich kilkudziesięciu latach takie zapowiedzi zostały zrealizowane. Tworzenie kont oszczędnościowych dla nowo narodzonych odbywałoby się kosztem podatników, a nie fikcyjnych oszczędności.

Zanim ktoś zarzuci mi brak serca i dbałości o przyszłość następnych pokoleń sprawdźmy, co one będą z tego miały. Konto oszczędnościowe ma stałe, niezbyt wysokie oprocentowanie. Nawet jeśli wynosi ono 5% ( co już nie zdarza się) i przez 18 lat będziemy tam trzymać 500 dolarów, to w momencie osiągnięcia przez dziecko dojrzałości będzie ono mogło podjąć od 1,203 do 1,225 dolarów w zależności od sposobu naliczania odsetek. Pieniądze te będzie mogło wykorzystać wyłącznie na zakup pierwszej nieruchomości, dalszą edukację lub na inwestycje emerytalne. Załóżmy, że plan wejdzie w życie 1 stycznia. Zastanawiam się ile pożytku z 1,200 dolarów będzie ktoś miał w 2028 roku.

Ktoś zapytał pomysłodawców, dlaczego nie zainwestować tych pieniędzy w edukację lub służbę zdrowia już teraz i w ten sposób zapewnić lepszą przyszłość mającym się wkrótce narodzić dzieciom. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że młody człowiek mający gwarancje finansowe jest bardziej pewny siebie i odważniej stawia pierwsze samodzielne kroki. To prawda, tylko wciąż mówimy o 1,200 dolarach. Za 18 lat, albo później.

Zresztą, czym jest kilka dodatkowych miliardów przy obecnych wydatkach. To drobiazg i nie będziemy sobie tym już głowy zawracali.

Z przyjemnością napiszę teraz po raz ostatni kilka słów o olimpiadzie. Nie wiem, czy to zdanie jest jasne, więc spróbuję nieco inaczej... z przyjemnością, bo po raz ostatni. Teraz lepiej. Nigdy nie należałem do zbyt wielkich przeciwników igrzysk w naszym mieście, jedynie obawiałem się tego, co mogą one nam przynieść. Zresztą od początku nie wierzyłem zbytnio w zwycięstwo, czemu wielokrotnie dawałem tu wyraz. Mimo wszystko szkoda, chociaż, jak napisał jeden z komentatorów, powinniśmy się cieszyć, że nie udał się największy rabunek stulecia. Ma nieco racji. W ściągnięciu olimpiady do nas nie chodziło o prestiż, ale przede wszystkim o pieniądze. Przy tak wielkim zamieszaniu, w najbardziej skorumpowanym mieście Ameryki Północnej, miliardy dolarów niepostrzeżenie zmieniłyby właściciela i wcale nie byłby nim podatnik. Jako dowód wystarczy przypomnieć, że jakiś czas temu w przewidywaniu zwycięstwa Chicago wyznaczyło aldermana Burke, szefa komisji finansów, przyjaciela burmistrza, najbardziej wpływowego i najbogatszego polityka w mieście, do nadzorowania olimpijskich inwestycji.

W czasach dobrobytu nikt specjalnie nie rozlicza władzy. Gdy pieniędzy zaczyna brakować nagle wszyscy spoglądają jej na ręce i czytają uważnie podpisywane kontrakty. Igrzyska miały nie tylko dostarczyć okazji ale również odwrócić uwagę. Nie udało się, trudno.

Wiele osób uważa, że winnymi naszej porażki są: były prezydent Bush, ponieważ nastawił świat wrogo do Ameryki; obecny prezydent Obama, bo jego przemówienie w MKOL pozbawione było jakiejkolwiek treści; żona obecnego prezydenta, która podeszła do zadania zbyt emocjonalnie; Oprah, która nie wiadomo dokładnie co robiła w Kopenhadze; Amerykański Komitet Olimpijski, bo nie wspierał nas wystarczająco i kombinował za plecami; mieszkańcy Chicago, którzy nie wspierali należycie kandydatury i wiele innych osób, włączając w to władze miasta i lokalny komitet 2016. Bardzo niewielu po cichu uważa, że nie była to zmowa przeciw nam, ale zdrowa ocena kandydatur. Nie można w kółko mówić o pięknej linii brzegowej, drapaczach chmur i planowanej wiosce olimpijskiej. Słynna Copacabana w Rio przewyższa nasze plaże w skali kosmicznej, Tokio ma naprawdę ciekawą architekturę, a Madryt najlepiej mogą opisać ci, którzy go odwiedzili. Być może, ale tylko być może, przegraliśmy, bo nie mieliśmy nic nadzwyczajnego do zaoferowania?

Pozostały tylko żarty. Gubernator Indiany stwierdził  kilka dni temu, że chyba zbliża się koniec świata, skoro Chicago nie potrafiło kupić sobie głosów. Dowiedzieliśmy się również, że mieszkamy w najwspanialszym mieście na południowym skrawku wybrzeża Michigan i Gary nie może się z nami pod żadnym względem równać. Tak jak planowaliśmy, jesteśmy dzięki olimpiadzie w centrum zainteresowania. Do głowy nam nie przyjdzie, że przegrana była wynikiem naszej pychy i przekonania, iż igrzyska nam się należą.

Teraz próbujemy się odegrać na zwycięzcy, co niektórych przyprawia o mdłości. Przykładem niech będzie sieć McDonald`s, która od lat jest jednym z głównych sponsorów igrzysk letnich i zimowych. Podobno ktoś próbował wpływać na zarząd tej firmy przekonując, iż nie powinna ona inwestować pieniędzy w Brazylii skoro jej korzenie znajdują się w Illinois. Na szczęście wolny rynek nie zna granic, a McDonald`s, czy lubimy jego produkty, czy też nie, jest jedną z najlepiej prosperujących korporacji. Tematy olimpijskie już nie pojawiają się w mediach. Powróciliśmy na ziemię i do codziennych spraw. Rekordowa dziura w miejskim budżecie, zbliżające się wybory, planowane odśnieżanie ulic, wzrost opłat i podatków. Przez chwilę znajdowaliśmy się bliżej tzw. wielkiego świata. Teraz będzie tak, jak było wcześniej, tylko mniej kolorowo.

Miłego weekendu.

 

Rafał Jurak

rafal@infolinia.com

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor