Kilka dni temu na londyńskim lotnisku Heathrow zatrzymano pilota American Airlines, u którego stwierdzono podwyższony poziom alkoholu we krwi. Miał lecieć do Chicago z kilkuset osobami na pokładzie. Wzmianki na ten temat ukazały się w większości gazet i serwisów informacyjnych, często poszerzone były one o dane statystyczne. Dowiedzieliśmy się więc między innymi, że każdego roku kilkanaście osób zatrzymywanych jest w USA przy próbie pilotowania samolotu pod wpływem alkoholu. Mowa oczywiście o połączeniach pasażerskich. Najczęściej donoszą koledzy i koleżanki z załogi, które boją się o własne bezpieczeństwo. Nie zawsze jednak donoszą i nie zawsze się boją. Różnie bywa.
To, co zaskoczyło mnie najbardziej, to fakt, że piloci, podobnie jak kierowcy, mają wyznaczony maksymalny dopuszczalny poziom alkoholu we krwi, którego nie mogą przekroczyć. Wynosi on w USA 0.04%, czyli jest o połowę niższy, niż w przypadku pojazdów poruszających się po ziemi. Dlaczego byłem tym zaskoczony? Ponieważ do tej pory żyłem w przekonaniu, iż pilot samolotu, którym podróżuję nie ma prawa pić przed pracą. Zero tolerancji pod tym względem obowiązuje pracowników wielu fabryk, biur i kierowców autobusów i maszynistów. Podobnie z kilkoma innymi, mniej odpowiedzialnymi zawodami.
Temat mnie zainteresował na tyle, że odwiedziłem stronę departamentu policyjnego na University of Oklahoma, gdzie sporo informacji na temat alkoholu i jego wpływu na ludzki organizm można znaleźć. Chciałem się dowiedzieć, ile dokładnie trzeba wypić, by stężenie alkoholu we krwi wyniosło 0.04%. Przyjąłem, że waga ciała to 180 funtów, a czas to 2 godziny przed odlotem. Dowiedziałem się, że mogą to być aż cztery piwa lub trzy szklaneczki ginu z tonikiem, cztery lampki wina, lub trzy wódki z sokiem pomarańczowym. Oczywiście alkohol działa inaczej na każdego, jednak możliwość wypicia czterech kufli przed pilotowaniem Boeinga 747 z 300 osobami na pokładzie to chyba lekka przesada. Według naukowców z Oklahomy po czterech piwach niby funkcjonujemy normalnie, ale już jesteśmy zrelaksowani, zaczynamy mieć drobne problemy z pamięcią, nieco wolniejsze odruchy i łatwiej wpadamy w złość. No i właśnie dlatego byłem zaskoczony. Od dziś wchodząc na pokład jakiegokolwiek samolotu w tym kraju głęboko będę spoglądał w oczy obsłudze...
Kiedy przejrzymy dokładnie nasze rachunki telefoniczne zauważymy, że oprócz opłaty za serwis widnieje na nim kilka niejasnych pozycji. Dodatkowe podatki i daniny na rzecz nieznanych nam instytucji i organizacji. W ten sposób rachunek nam się niemal podwaja. Część tych pieniędzy trafia do najbardziej potrzebujących... telefonu komórkowego. No tak. Obowiązkowo płacimy na rzecz programu przyznającego telefony komórkowe najbardziej potrzebującym. Pisał o tym szczegółowo Mark Brown w niedawnym wydaniu Sun-Times i tam odsyłam zainteresowanych. Dodam tylko, że serwis taki uznano niedawno za niezbędny do życia, obok żywności, na którą przyznaje się tzw. food stamps, dachu nad głową zapewnianego przez dofinansowanie mieszkań dla najuboższych, dostępu do darmowej służby zdrowia i edukacji. To też mnie zaskoczyło...
Zakończony już chwilę temu program wykupu starych, rozpadających się samochodów i w ten sposób podwyższenie sprzedaży nowych uznano za wielki sukces. Rzeczywiście można go tak odbierać, jeśli popatrzymy na niektóre z liczb. Sprzedaż wzrosła o prawie 17% w skali całego kraju, z ulic znikło kilkadziesiąt tysięcy trujących gratów. Jednak niedawno, po cichu, ujawniono koszt całego przedsięwzięcia. Wyniósł on aż 24,000 dolarów w przeliczeniu na jednego podatnika. No i jak nie być zaskoczonym? Przecież gdyby każdemu z nas przyznano 24 tysiące to sprzedaż nowych samochodów wzrosłaby nie o 17%, ale co najmniej 50%. Przy okazji sprzedałoby się więcej odkurzaczy, lodówek, motocykli, skuterów śnieżnych, makaronu i pizzy. Koszt ten sam. Więc gdzie ten sukces?
Nie tylko mnie coś ostatnio zaskoczyło. Na przykład policja w kilku małych miasteczkach na terenie kraju zaskoczona była spadkiem przestępczości w ostatnich miesiącach. Nagle, bez żadnego powodu liczba włamań do domów obniżyła się o ponad połowę. Szukano i znaleziono. Okazało się, że ma to związek z rosnącym bezrobociem. Miasteczka te powstały w pobliżu dużych zakładów, które teraz przeżywają poważne problemy finansowe. Ludzie tracą pracę, siedzą w domu i wyglądają przez okno. Włamywacze to widzą i rezygnują ze skoku. Jeden z szefów policji posunął się jednak za daleko dziękując zarządowi lokalnej fabryki za poprawę bezpieczeństwa w okolicy. Zaskoczeni mieszkańcy, gdy już dojdą do siebie, wybiorą nowego szefa policji.
W Kalifornii mają fajnie - słońce i wesołego gubernatora. Schwarzenegger nie raz udowodnił, że nawet w obliczu największego kryzysu w historii potrafi zachować humor. Ostatnio wsławił się, choć temu zaprzecza, obraźliwą notatką do legislatorów. By wszystko było jasne, muszę wyjasnić jak wygląda tam proces podpisywania przez niego ustaw. Gubernator otrzymuje coś do zaakceptowania. Robi to lub nie. Jeśli odmówi, to dołącza do odrzuconej ustawy notatkę informującą o powodach swej decyzji. W ostatniej, skierowanej do demokratów, pierwsze litery każdej linijki tekstu układają się w niecenzuralne sformułowanie, powszechnie uznawane za bardzo, ale to bardzo obraźliwe, składające się z dwóch liter z czego pierwszą jest „F”, a drugą „Y”.
Rzecznik prasowy gubernatora skomentował całe zdarzenie z uśmiechem mówiąc:
- Ależ niesamowity zbieg okoliczności!
Być może był to zbieg okoliczności, jak utrzymuje rzecznik i sam gubernator. Warto jednak wiedzieć, że pismo adresowane było do przewodniczącego jednej z izb tamtejszego parlamentu, Tomma Amiano, który niedawno kazał się Schwarzeneggerowi „pocałować w d...”.
Obserwując to, co dzieje się w Kalifornii nie jesteśmy chyba zaskoczeni faktem, że stan ten stoi na skraju bankructwa? Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.