Za nami 12 miesięcy nadziei.
Na początku mieliśmy nadzieję, że wszystko się zmieni, będzie lepiej, skończy się kryzys, ceny nieruchomości przestaną spadać. Miał to uczynić jeden człowiek, który słowem „nadzieja” operował w mistrzowski sposób.
Potem mieliśmy nadzieję, że dotrzyma słowa i wprowadzi zapowiadaną zmianę. To słowo - „zmiana” - też zresztą znalazło się w jego słowniku, z czasem zajmując pierwsze miejsce. Tak więc zmienić się miał nie tylko rząd, ale również układy, stare zależności. W Waszyngtonie miała zapanować młodość, świeżość i nowe, dużo lepsze pomysły. Z nadzieją na zmiany dotrwaliśmy do półrocza, później już tylko mieliśmy nadzieję, że zmiany nie pójdą zbyt daleko. Nie chodzi o to, że człowiek ten rozczarował. Raczej o to, że pokładano w nim zbyt wielkie nadzieje.
Oczywiście wszystko od początku nie wyglądało zbyt dobrze. Nowy rząd próbował znaleźć kogoś, kto rozwiązałby finansowe problemy kraju. Przez kilka tygodni odpadały kolejne kandydatury, głównie ze względu na kłopoty z urzędem podatkowym. Mieliśmy nadzieję, że to przypadek i w końcu ktoś się znajdzie. Teraz wiemy, że przypadku żadnego nie było. Każdy z wielkich i bogatych ma jakieś grzeszki podatkowe na koncie – przekonywano nas. W końcu uwierzyliśmy i zgodziliśmy się na nowego sekretarza skarbu. Do rządu wciągnięto głównie członków administracji ostatniego demokraty, który swe urzędowanie zakończył w 2001 r. Powiało zapowiadaną świeżością.
Młodzi zaatakowali też Kongres, zgodnie z zapowiedzią. Szefową stanowiących większość demokratów została urodzona w 1940 r. Nancy Pelosi, od 1987 roku nieprzerwanie reprezentująca w Waszyngtonie Kalifornię. Stan ten, jak wiemy, należy do najbogatszych i najwspanialszych w kraju. Dlatego ma największy dług, najwyższe bezrobocie i najgłupszy pod słońcem system podatkowy. Cały kraj od roku ma nadzieję, że Kalifornia nie upadnie, bo byłby to początek końca dla innych, również Illinois. Nasz stan nie ma za bardzo czym się w tym roku pochwalić, może z wyjątkiem wymiany gubernatora. Wyszła ona tak sobie. Nie wiem jak inni, ale ja rewolucji wielkiej nie zauważyłem. Mam wręcz nadzieję, że zmiany tej nie będziemy niedługo żałować. Na razie zaczynamy o tym myśleć i z braku innych tematów przyglądamy się Kalifornii, gdzie podobno jest jeszcze gorzej.
Powróćmy jednak na wschodnie wybrzeże, gdzie działy się rzeczy większe i ciekawsze. Na przykład w Nowym Jorku. Jak to się stało, że 2009 r. był rekordowy pod względem zysków dla większości dużych, mających powiązania z Wall Street instytucji finansowych, czyli przede wszystkim banków? W tym samym czasie zmuszeni do korzystania z ich usług zwykli mieszkańcy liczyli każdego dolara i wprowadzali w swych budżetach niespotykane dotąd oszczędności? Jakoś tak wyszło.. Miniony rok był okresem upadków, restrukturyzacji, fuzji i ratowania. Gdy opadł bitewny kurz naszym oczom ukazało się kilka wielkich instytucji, które dzięki częściowo przez siebie wywołanemu kryzysowi stały się jeszcze bogatsze, bardziej wpływowe i niemożliwe do kontrolowania. W ten sposób poznaliśmy nowe, dotychczas niezbyt często używane określenie „zbyt duży, by upaść”. Zawsze znajdzie się jakieś wytłumaczenie.
Kongres przyznaje prawie 800 miliardów w ramach pakietu stymulacyjnego. Ma nadzieję, że pieniądze te w całości trafią pod strzechy amerykańskich domów, zostaną wydane w okolicznych sklepach na zakupy amerykańskich towarów i nastąpi koniec kryzysu. Do adresatów trafiła część funduszy, wszyscy kupili towary chińskie, kryzys się pogłębia. Znaleziono dodatkowe fundusze, kolejne miliardy. To samo.
Wymyślono więc program wymiany starych samochodów na nowe. Kupiono głównie Hondy i Toyoty. Klapa. W związku z tym rząd praktycznie wykupuje amerykańskich producentów, zmusza ich szefów do rezygnacji i wprowadza reformy. Polegają one na sprzedaży większości marek, zamknięciu większości punktów sprzedaży i zwolnieniu większości pracowników. Amerykański przemysł samochodowy prawie przestaje istnieć.
Tworzy się nowy program, tym razem wymiany lodówek. Ale o nim na razie cicho. Pewnie muszą go dogłębnie przemyśleć.
Prezydent wyjeżdża do Europy. Republikanie maja nadzieję, że nie wróci, bo ma tam większe poparcie, niż na miejscu. Demokraci mają nadzieję, że dzięki popularności w Niemczech wzrośnie ono np. w Wisconsin, bogatym w niemieckich imigrantów. Nic z tego.
Sara Palin decyduje się na rezygnację ze stanowiska gubernatora Alaski. Zapytana, czy zamierza startować w następnych wyborach prezydenckich znika, by pojawić się kilka miesięcy później na spotkaniach z czytelnikami swej nowej książki. Równocześnie w jednym z kanałów telewizyjnych pojawia się wywiad, w którym przedstawia ona swoje obserwacje dotyczące ochrony środowiska. Na kraj pada blady strach.
Innym powodem przerażenia jest to co dzieje się w stanie Virginia. 90 letni weteran II Wojny Światowej zmuszony jest przez stowarzyszenie właścicieli nieruchomości, tzw. association, do zabrania sprzed swej posiadłości amerykańskiej flagi, gdyż ma ona nieprzepisowych rozmiarów drążek. Mężczyzna odmawia i pozwany jest przez stowarzyszenie do sądu. Otrzymuje poparcie Kongresu, wyrazy sympatii ze strony prezydenta. Pozostali mieszkańcy osiedla w końcu kapitulują. Nikomu nie może się pomieścić w głowie, że w ogóle do czegoś takiego doszło. Nie mamy jednak czasu na zbyt długie zastanawianie się, bo...
… zaczyna się wielka debata na temat reformy służby zdrowia. Mimo upływu kilku miesięcy nastroje wciąż wybuchowe, znajomość tematu wśród polityków i nas samych prawie zerowa, ale głosowania w Kongresie odbywają się. Coś się z tego rodzi, choć nikt dokładnie nie wie co. Wszyscy mają nadzieję, że nie będzie tak źle, choć boją się zmian.
Debatę zdrowotną na chwilę odkłada na bok prezydent, by pokazać się w Kopenhadze. Chicago ma przecież otrzymać olimpiadę, a kilka punktów by mu się przydało. Nie otrzymujemy igrzysk, a prezydent punktów. Wielka plama, choć nie on zawinił, a Oprah Winfrey i jego małżonka. Trudno, stało się.
Na szczęście na horyzoncie pocieszenie w formie pokojowego Nobla. Kiedy słuchaliśmy uzasadnienia wydawało się ono logiczne. Kiedy przestawał mówić przewodniczący komisji przestawało nam się to równocześnie wydawać takie spójne. Podejrzewaliśmy przedwczesną decyzję i okazało się, że mieliśmy rację. Do Afganistanu pojedzie kilkadziesiąt tysięcy dodatkowych żołnierzy, a Biały Dom opracowuje właśnie plany inwazji na Jemen, gdyż jeden nigeryjski zamachowiec miał kontakty z tym krajem. O Iranie nie wspominamy, bo się go boimy. Korei też. Chin również. Indie są potęgą, o czym świadczy 8 niedawnych Oskarów. Boimy się kryzysu, rosnącej siły innych, słabego dolara i terrorystów. Mamy nadzieję, że czarne scenariusze nie sprawdzą się i ciągle czekają nas zapowiadane zmiany. Witamy więc Nowy Rok. Cieszymy się, że nadszedł. Oby był udany i bardziej przewidywalny. Więcej zmian, niż nadziei. Tego nam życzę.
Rafał Jurak