----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

11 lutego 2010

Udostępnij znajomym:

Demokratyczny kandydat na wicegubernatora, Scott Lee Cohen, właściciel lombardu, którego niespodziewane zwycięstwo w ubiegłotygodniowych prawyborach poprzedziło skandaliczne rewelacje o kłopotliwej przeszłości z prostytutką, oznajmił w ubiegłą niedzielę, że rezygnuje z nominacji. Emocjonalne wyznanie niedoszłego polityka, wygłoszone w barze w przerwie telewizyjnej transmisji mistrzostw w futbolu amerykańskim, jest niczym więcej jak tylko wykreowanym przez decydentów politycznej machiny chicagowskiej przykładem igrzysk wyborczych. Prawdziwa gra polityczna nie jest bowiem objaśniana na pierwszych stronach gazet, a zrozumienie kto kogo popiera, sponsoruje, ukrywa, albo wystawia wymaga nie lada wiedzy i nie jest rozrywką dla niezorientowanych wyborców. A to właśnie oni, nieświadomi nie tylko przeszłości kandydata, ani jego potajemnych koneksji, łaknący sensacji i żądni skandalu, dokonują wyboru. Nie wiedząc, że za sznurki pociąga kto inny.

Pierwszy akt chicagowskich igrzysk wyborczych mamy już za sobą. W roli głównej wystąpił niewprawny gracz, kandydat na demokratyczną nominację wicegubernatorską, Scott Lee Cohen. Wkrótce po podliczeniu głosów w ubiegłotygodniową środę na pierwszych stronach gazet przeczytaliśmy o szczegółach aresztowania go w roku 2005 pod zarzutem przemocy domowej wobec ówczesnej dziewczyny, która oskarżyła go o przystawienie jej noża go szyi. Niemal natychmiast tajemniczy kandydat został zdetronizowany do poziomu pośmiewiska medialnego, czy jak kto woli ofiarnego kozła.

 

Pojawiły się także niezbędne rekwizyty igrzysk wyborczych. Cohen wystąpił bowiem w roli, w której nie występują zwykle zwycięscy politycy chicagowscy – właściciela lombardu, a co gorsza, chłopaka prostytutki. Co więcej – nieświadomego tego faktu. Dziewczyna Cohena okazała się pozostającą w konflikcie z prawem dziewczyną z ulicy, przepraszam, salonu masażu, aresztowaną w trakcie aktu seksualnego z policjantem. A smaczku całej sprawie dodaje fakt, że Cohen miał uwierzyć w zaoferowaną mu przez nią wersję zatrudnienia w charakterze masażystki. I chyba uwierzył, skoro dziewczyna mieszkała z nim przez co najmniej pół roku, a sam Cohen oskarżał początkowo prasę o kłamstwa.

Kandydat na urząd wicegubernatora podkreślał, że od początku kampanii wyborczej nie ukrywał ani swej profesji, ani aresztowania pod zarzutem przemocy domowej. Problem w tym, że ogólnikowe deklaracje zaoferowane przez kandydata na wicegubernatora mają się nijak do obrazu odtworzonego przez dociekliwych reporterów „Chicago Tribune”. Otóż dogłębne zbadanie przeszłości Cohena ujawnia wiele rozbieżności pomiędzy uładzoną wersją oświadczeń a dokumentami dostępnymi publicznie. O przemoc fizyczną oskarża go także była żona, która jednak w udzielonym wraz ze swym eks wywiadzie wyjaśniła, że agresja byłego męża była czasowym rezultatem stosowanych przez niego leków steroidowych. Nie zmienia to jednak oskarżeń wystosowanych przeciwko niemu w czasie pozwu rozwodowego o tym, że próbował ją zastraszyć zostawiając pogróżki namalowane szminką na lustrze. Czytelnikowi tych rewelacji powyborczych nieodparcie nasuwa się porównanie do scen stosowanych w niewybrednych dramatach filmowych eksploatujących tanie techniki ekscytacji widza. Z pewnością nie były to tylko czcze oskarżenia, skoro eks-żona uzyskała przeciwko niemu zakaz zbliżania się. Inne zarzuty eks-żony pozostały już trudniejsze do zignorowania. W pozwie rozwodowym Debra York-Cohen przedstawia go jako seryjnego oszusta, który zalegał z alimentami w wysokości $54,000 w czasie, kiedy wydawał miliony dolarów na potrzeby kampanii wyborczej.

Bardziej niepokojące są inne oskarżenia. Scott Lee Cohe, który chełpił się swym wizerunkiem nieposzlakowanej integralności, przejrzystości i przedsiębiorczości biznesowej, był oskarżony kilkanaście razy o zaległości podatkowe, niespłacanie pożyczki hipotecznej w terminie, naruszenia prawa budowlanego i zaległości w opłatach za wodę. Wątpliwa jest także jego rzekoma ekspertyza w dziedzinie ekologicznej, zielonej przedsiębiorczości, którą jak ogłaszał, zajmował się osobiście na co dzień, a która to miała być nie tylko stymulantem ekonomii, ale źródłem zatrudnienia dla wielu mieszkańców stanu. Jak się okazuje, oświadczenie Cohena jakoby jego firma zajmowała się dystrybucją koncentratów do czyszczenia wyprodukowanych przez PortionPac Corp, również nie pokrywa się z rzeczywistością. CEO PortionPAc przyznaje jedynie, że Cohen odwiedził przedsiębiorstwo i rozmawiał z menedżerem sprzedaży o otwieranym przez niego biznesie, ale nic z tego nie wyszło. Firma Cohena została zarejestrowana dopiero w grudniu roku 2008 pod nazwą Cohen’s Green Cleaning Supplies, LLC. To ona, poinformował Cohen w wywiadzie dla prasy, stanowi jego główną działalność, bowiem, jak donosił mediom, nie zajmuje się on już lombardem.

Tymczasem według „Chicago Tribune”, to lombard odziedziczony po ojcu wraz z braćmi jest podstawową i jedyną dziedziną ekspertyzy Cohena. Dla celów wyborczych podawał się natomiast za odnoszącego sukcesy i postępowego przedsiębiorcę, którego doświadczenie miało pomóc stanowi w wyjściu z recesji. Rekordy stanowe potwierdzają jednak, że Cohen miał kłopoty podatkowe i od roku 2001 jego przedsiębiorstwo zostało zasądzone w podatkach stanowych i federalnych na na sumę $324,000, z czego większość, ale nie wszystko zostało spłacone.

Kontrowersyjna okazała się również jego wypłacalność. Miał bowiem w przeszłości kłopoty ze spłacaniem swej pożyczki hipotecznej i innych rachunków. Akta powiatu Cook ujawniają kilkanaście przypadków zasądzenia Cohena i jego przedsiębiorstw. Był on także sądzony przez miasto za naruszenie kodów budowlanych, a w jednej z jego posiadłości odnotowano aż 15 takich niezgodności. Jeden z procesów został wszczęty przez właściciela budynku Hammond, Ind. domagającego się od powiązanego z Cohenem lombardu zwrotu $40,000 za wynajem.

Najbardziej deprecjonujący w opinii prasy okazuje się jednak brak u Cohena doświadczenia politycznego. Sam niedoszły kandydat oświadczał, że jego kampania była niejako przedłużeniem stowarzyszenia Rod Must Resign, założonego w celu zmuszenia Blagojevicha do ustąpienia z urzędu. Ale akta stanowe informują, że był to stosunkowo nowy twór, ufundowany dopiero 2. stycznia 2009 roku, na trzy tygodnie przed wyrzuceniem Blagojevicha. Organizacja nie przyjęła żadnych kontrybucji ani nie wydała żadnych pieniędzy, informuje raport stanowej rady wyborczej.

Nie na wiele zdało się spotkanie Cohena z chicagowskim radnym Willie Cochranem z 20 okręgu w grudniu 2008, zainicjowane przez wspólnych konsultantów politycznych, podczas którego Cohen dostarczył zabawki i indyki, a później uczestniczył w zbiórce pieniędzy na rzecz Cochrana. Zarówno Cochran, jak i inny radny, Bernard Stone z 50 okręgu wyborczego, który był jednym z pierwszych obieralnych urzędników administracji, którzy go poparli, utrzymali o Cohenie pozytywną opinię. Radnemu Stone podobały się pomysły Cohena, zwłaszcza targi pracy, i jakkolwiek pod wpływem rewelacji prasowych zmienił nieco nastawienie do kandydata, to nie sądził, że powinien był ustąpić z wyścigu o stanowisko wicegubernatora. Radny wykazuje bowiem tolerancję w stosunku do osób popełniających niedyskrecje wżyciu prywatnym.

To właśnie prywatne brudy niedoszłego kandydata na wicegubernatora zostały wystawione na publiczne pośmiewisko. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że obecnie nam panująca administracja nie jest z pewnością pod tym względem lepsza. Jak wszyscy wiemy, chicagowska polityka stanowi już niejako synonim nie tylko korupcyjności, ale rodzinnych waśni, nepotyzmu czy popierania w zamian za przysługę. Politycy chicagowscy uważnie pilnują jednak by do prasy nie wyciekły informacje dotyczące osobistych nieostrożności, nie do końca legalnie nabytych własności czy szczegóły karier w stylu Nikodema Dyzmy.

Tymczasem wygrzebywanie brudów z przeszłości kandydata, który zresztą sygnalizował ich istnienie na początku kampanii wyborczej, ma na celu nie tyle informowanie opinii publicznej, co epatowanie jej treściami dominującymi w amerykańskiej prasie: tanią sensacyjnością opartą na seksie i korupcyjności.

To prawda, że przeszłość Cohena obfituje w większą niż przeciętnie liczbę zawstydzających epizodów i jeszcze więcej podejrzeń. Ale każdy, kto choć trochę obserwuje otaczającą nas rzeczywistość, wie, że zawstydzająca przeszłość jest filarem każdej poważnej amerykańskiej kampanii politycznej. Po drugie, fakt, że przeszłość Cohena nie została zrewidowana, nie tylko przez prasę, jeszcze przed prawyborami, dowodzi stronniczości tychże mediów, zajętych bardziej umizgiwaniem się miłościwie nam panującym niż obiektywnym, bezstronnym i wszechstronnym przekazem.

Fakt, że prasę zdominowały szczegóły i dyskusje na temat wymienianej z imienia byłej dziewczyny, masażystki, czy jak kto woli prostytutki Cohena, jest równie żenujący jak same szczegóły tego skandalu. I jakkolwiek doceniam czas i pracę włożoną w odnalezienie tej wątpliwej bohaterki i wydobycie faktów z jej sprostytuowanego życia, to śmiem zauważyć, że wysiłek reporterski jest w tym wypadku wart lepszej sprawy. Chyba nikt nie wierzy, że intensywne poszukiwanie prostytutki przez reporterów „Chicago Tribune” zostało podyktowane wezwaniem Cohena do ujawnienia się jego byłej dziewczyny czy próbą uzyskania od niej oceny moralności kandydata. Publiczne zainteresowanie jej osobą nie miało bowiem nic wspólnego z jej statusem jako ofiary przemocy domowej, jako że niemal wszystkie źródła medialne opublikowały nie tylko jej nazwisko, ale i zdjęcie, potęgując dodatkowo jej prześladowanie. A wydane w jej imieniu oświadczenie jej prawnika zostało powszechnie zlekceważone, jako że nie wnosiło niczego sensacyjnego do skandalu. Czytelnik „Chicago Tribune” mógł poczuć się jak odbiorca sensacyjnej powieści przygodowej, kiedy reporterzy zdawali sprawę z poszukiwań masażystki i jej ucieczki z miejsca pracy. Co prawda, wątpliwy jest polityczny wymiar opisywanego ze szczegółami skandalu, który nie zasługuje na publikację w szanujących się mediach informacyjnych. Wszyscy rozumiemy, że gazety muszą się sprzedać, ale nie zapominajmy, że nie tylko warunki ekonomiczne przyczyniają się do obecnego kryzysu prasy i czytelnictwa, a przede wszystkim brak wiarygodności przekazu. Niestety nie zawsze pojmują to dziennikarze „Tribune” żenująco upodobniając się do paparazzich w pogoni za sensacją.

Nie jest mi przykro z powodu przegranej Cohena i z pewnością nie twierdzę, że był dobrym kandydatem na jakikolwiek urząd publiczny. Jednak nie sądzę, że byłby gorszym niż obecni członkowie administracji. Ale nie ekscytuje mnie podana mi do lektury wersja wydarzeń odzierająca go od czci i wiary. Zgoda, przeznaczenie ponad dwóch milionów dolarów z własnej kieszeni na medialną kampanię wyborczą i wiara, że byłby w stanie ponieść cały ten bagaż do listopadowych wyborów na wysokie stanowisko stanowe, było z jego strony po prostu nierozsądne. Jednak jego osobista fantazja zakładająca, że administracja rządowa potrzebuje jego i jego pomysłów, nie została sfinansowana z kieszeni podatników, a on sam wydaje się być naiwny i zawiedziony, ale nie cyniczny czy niegodziwy.

Rezygnacja Cohena z walki o urząd wicegubernatorski oznaczała niewątpliwie ulgę dla demokratów, a zwłaszcza dla gubernatora Quinna i innych, których nazwiska pojawią się na listopadowych kartach do głosowania. Decydując się na opuszczenie wyścigu wyborczego Cohen powstrzymał swą żenującą przeszłość przed zniszczeniem przyszłości politycznej innych demokratów. Zgodził się więc na rolę kozła ofiarnego ocalając wizerunek wyborczy demokratów. To duża przysługa oddana przez niego jego własnej partii.

Cohen oddał też przysługę nam wszystkim. Otóż przez tygodnie poświęcaliśmy czas i uwagę kandydatowi, którego w ogóle nie znaliśmy. I którego przeszłości, kwalifikacji ani referencji nie sprawdziliśmy. A powinniśmy byli. Oto bowiem pojawił się kandydat, który był gotów wydać kilka milionów dolarów w celu uzyskania jednego z najwyższych stanowisk w administracji stanowej. Wprawdzie zakup nie doszedł do skutku, ale jaką gwarancję mamy, że obsada większości stanowisk administracyjnych nie odbywa się właśnie w ten sposób? Oto kompletnie niepredestynowany i nikomu nieznany Nikodem Dyzma wkracza do świata polityki i wygrywa. A do wygrania publicznej aprobaty potrzeba było tak niewiele. Zaledwie kilkunastu reklam wykorzystujących najbardziej sprzedający się towar bezrobocia.

I to właśnie jest prawdziwa lekcja wyborcza, której do tej pory nie pojęliśmy. A która została pogrzebana w obszernych relacjach prasowych o związku kandydata z prostytutką, problemach podatkowych i zaległych alimentach, czyli zwykłej karmie dla masowego odbiorcy. Jak niewiele potrzeba by wygrać zaufanie wyborcy? Nawet już nie chleba, wystarczą igrzyska.

Ela Zaworski

ezaworski@gmail.com

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor