Narastają kontrowersje wokół kamer umieszczanych na skrzyżowaniach. Rośnie liczba ich przeciwników, coraz częściej dochodzi też do pozwów przeciw posiadającym je miasteczkom. Schaumburg zarobił w ciągu kilku miesięcy ponad milion dolarów tylko na jednym skrzyżowaniu zanim przyznał, że umieszczona na nim kamera służy wyłącznie celom zarobkowym i pod presją mieszkańców oraz okolicznych biznesów zrezygnował z niej. Inni mają mniej szczęścia.
Sprawa kamer zaczyna być powoli najdłużej ciągnącym się w mediach tematem. Nie bez powodu. Nie ma już chyba w Chicago i okolicach ani jednego kierowcy, który wierzy w zapewnienia, iż montuje się je wyłącznie w celu poprawy bezpieczeństwa. Owszem, na kilku skrzyżowaniach odnotowano mniejszą liczbę groźnych wypadków, jednak na tysiącach pozostałych służą one wyłącznie celom zarobkowym.
Przykładów jest wiele. Posłużmy się wspomnianym wcześniej Schaumburgiem. W ubiegłym roku na jednym ze skrzyżowań prowadzących do Woodfield Mall zamontowano kamerę. W krótkim czasie przyniosła ona miasteczku ponad milion dolarów. Prawie wszystkie mandaty wypisano za nieprawidłowy skręt w prawo. Pod wpływem skarg mieszkańców i pobliskich biznesów zmuszono władze Schaumburga do jej zdjęcia. Wówczas okazało się, że na skrzyżowaniu tym przez ponad rok poprzedzający jej zamontowanie nie doszło nawet do jednego wypadku. Argument, iż montowane są one w najniebezpieczniejszych miejscach upadł. Później miasto przyznało, że głównym celem miał być zarobek. Podobnie jest w innych miejscach.
Były szef policji, obecnie stanowy senator uważa, że oglądaniem zdjęć z kamer i ich oceną powinni zajmować się policjanci, a nie anonimowi pracownicy firm je produkujących i dzierżawiących. W ten sposób to przedstawiciel służb porządkowych oceniałby, czy dany manewr rzeczywiście był zagrożeniem dla innych użytkowników drogi i czy należy w takim przypadku przyznać mandat.
W tej chwili wygląda to tak:
Producent kamer podpisuje kontrakt z miastem. Montuje kamerę, której jest w dalszym ciągu właścicielem i pobiera określony procent z zarobionych dzięki niej pieniędzy. Każde zdjęcie ogląda przeszkolony pracownik tej firmy i on decyduje, czy otrzymujemy mandat. W pracy przestrzega ściśle określonych reguł. Przed dozwolonym prawem skrętem na czerwonym świetle pojazd musi zatrzymać się przed białą linią na co najmniej 3 sekundy, po czym powoli może wykonać zaplanowany manewr. Jeśli kierowca uczyni to choćby o jedną sekundę wcześniej, dostanie mandat. Niestety, w niektórych przypadkach wymagane jest nie 3, a 5 sekund. Gdzie? Nie wiadomo. Dowiadujemy się o tym zwykle po znalezieniu w skrzynce na listy powiadomieniu o dokonaniu wykroczenia.
Wiadomo, że automat robiący zdjęcia nie jest w stanie wyłapać pojazdu toczącego się bardzo wolno, poniżej 10 mph, co często ma miejsce na skrzyżowaniach ze skrętem w prawo. Tak wolny ruch nie pobudza czujnika i często nie wyzwala migawki. Jednak najbezpieczniej jest się zatrzymać, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy akurat w tym przypadku nie włączył się rejestrator filmowy. 100 dolarów to przecież sporo pieniędzy.
Pomysł, by to policja oceniała szkodliwość czynu pojawił się, gdy okazało się, iż miasta nie dbają o bezpieczeństwo, a wyłącznie o dochód. W końcu o to w tym wszystkim chodzi. Od pomysłu do realizacji droga długa. Zanim legislatorzy zaczną zastanawiać się nad ograniczeniami dla firm dzierżawiących kamery i karach wobec miasteczek ich nadużywających minie sporo czasu.
Politycy zaczynają się zastanawiać nad samowolą firm produkujących sprzęt na skrzyżowania. Według nich niedopuszczalne jest, by prywatna firma oceniała przestrzeganie zasad ruchu drogowego.
Powoli, ale coś zaczyna się dziać. Legislatorzy zaczynają słuchać wyborców, a ci maja już dość samowoli w tym temacie. Istnieją trzy możliwości, na razie jednak nie wiadomo, w którą stronę pójdziemy.
Pierwsza mówi o wyraźnych, dużych tablicach informacyjnych przed skrzyżowaniem.
Druga o zakazie robienia zdjęcia pojazdom skręcającym w prawo.
Trzecia mówi o całkowitej eliminacji kamer ze skrzyżowań.
Oczywiście, najbardziej prawdopodobny jest punkt pierwszy, drugi przy ogromnym szczęściu. Trzeci nie wchodzi w grę, gdyż zaangażowane są w to zbyt duże pieniądze. Producenci kamer nie oddadzą pola bez walki.
Na razie małe i duże miasta zarabiają na jednej kamerze po 100 tysięcy miesięcznie i to juz po odliczeniu zarobku producenta, a dla kierowców, nawet pobożnie przestrzegających przepisów jeden lub dwa mandaty miesięcznie to poważny uszczerbek w domowym budżecie.