----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

11 marca 2010

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Jak co roku kokietuję wyznając, że Oscary oglądam głównie z powodu kreacji aktorów i równie komicznych występów towarzyszących im osób. Jednak naprawdę trzygodzinne sprawozdanie śledzę z ciekawości jak w tym roku zachowają się konferansjerzy, aktorzy i krytycy. I dlatego unikam rozczarowania, chociaż samo widowisko nudzi mnie potwornie. Nie inaczej było podczas wręczania tegorocznych Oscarów.

Ta ceremonia nagradzania filmów nie znanych szerokiej publiczności także w roku bieżącym rzadko kogo ekscytowała. Owszem, obstawialiśmy produkcje, które udało się nam zobaczyć lub sekundowaliśmy ulubionym aktorom. Czekaliśmy na potknięcia innych i w większości przypadków nie zawiedliśmy się. Widowisko to z roku na rok traci jednak rangę profesjonalnej nobilitacji filmowej. Staje się natomiast konkursem coraz bardziej trywialnym. Nieprzypadkowo żarty konferansjerów śmieszą coraz mniej, a bardziej żenują. A nagrody za najlepszy film czy kunszt aktorski przypadają niewybrednym, masowym produkcjom. Znakiem czasu jest więc pozostawienie w tyle Meryl Streep, która na swym koncie ma już rekordowo 15 Oscarów, na rzecz Sandry Bullock, która stała się pierwszą osobą, która w tym samym roku otrzymała zarówno nagrodę Akademii jak i Złotą Malinę, nagrodę przyznawaną najgorszym produkcjom filmowym.

Tegoroczna ceremonia wręczenia Oscarów zapisze się w historii przede wszystkim z innego, bezprecedensowego powodu. Po raz pierwszy bowiem statuetka dla najlepszego reżysera powędrowała w ręce kobiety, Kathryn Bigelow. Ta murowana faworytka w ocenie specjalistów i bukmacherów, szczególnie po zdobyciu prestiżowych wyróżnień środowiska filmowego, bezdyskusyjnie zwyciężyła w oscarowym pojedynku ze swoim byłym mężem, Jamesem Cameronem, za reżyserię filmu pod tytułem „The Hurt Locker. W pułapce wojny”. To właśnie byli małżonkowie, James Cameron z przełomową historią z dziedziny fantastyki naukowej, „Avatar”, wraz z porywającym dramatem na temat wojny w Iraku w reżyserii Bigelow, „The Hurt Locker. W pułapce wojny” przewodzili w konkurencji za najlepszy film. I jakkolwiek obie produkcje posiadały po dziewięć nominacji, to ostatecznie wojenny thriller opowiadający o niebezpiecznym losie amerykańskich saperów w Iraku zebrał aż sześć statuetek – w tym w najważniejszych kategoriach – dla filmu, reżysera i za scenariusz oryginalny. Co więcej, okazał się lepszy od „Avatara” także w kategoriach technicznych, pozostawiając Camerona w trzema Oscarami – za efekty specjalne, scenografię, a także za zdjęcia dla Maura Fiorego. Jak na ironię, kasowy sukces filmu „Avatar”, który, jak się wydaje, w metaforyczny sposób przekazuje to samo przesłanie co „The Hurt Locker”, nie przełożył się na liczbę zdobytych nagród.

Zdaniem niektórych krytyków, w bieżącym roku Akademia uparcie walczyła z tradycyjnym wyobrażeniem nominacji oscarowych. Zwycięzcą za najlepszy film nie był więc „Avatar”, film najbardziej kasowy, ale „The Hurt Locker. W pułapce wojny”, obraz najmniej komercjalny. Ten ostatni zdołał zarobić zaledwie $14.7 milionów z ubiegłoletnich projekcji, i nie był nawet zbytnio udostępniany szerokiej widowni. Pomimo zdobycia niemal każdej nagrody zwiastującej najwyższe wyróżnienie, niektórzy eksperci byli zdania, że nie uda mu się zdobyć Oscara. Jak to możliwe, by wynagradzać finansowe niepowodzenie filmu, skoro w Oscarach chodzi o ciężkie pieniądze i gratulowanie samemu sobie? Tegoroczna decyzja Akademii próbuje przekonać, że Hollywood o nie dba ani o kasę ani samochwalstwo. Póki co, bezskutecznie. Może natomiast powinniśmy w ogóle przestać dbać o Oscary.

Z pewnością nie zaszkodzi odrobina dystansu do oscarowych produkcji. Wszyscy wiemy, że kino nie jest wiernym odbiciem rzeczywistości i rządzi się prawami artystycznej kreacji. Tymczasem prasowe relacje o przyznaniu nagrody za najlepszy film „The Hurt Locker” zostały zdominowane przez krytyczne opinie weteranów o tym, że film nie oddaje wiernie sytuacji żołnierzy walczących w Iraku i Afganistanie. Weteranom dedykowany, drażni ich błędnym sportretowaniem jednostki zajmującej się unieszkodliwianiem niewybuchów, tak zwanej Explosive Ordinance Disposal (EOD), której członkowie zwykle nie wyruszają na patrole w poszukiwaniu czarnych charakterów, nie kopią w drzwi i nie wykonują misji saperskich. Tymczasem cała scena w „The Hurt Locker” przedstawia dwóch bohaterów, którzy jako członkowie oddziału EOD, eksmitują cały budynek, by w końcu znaleźć bombę wewnątrz dziecka. Zabezpieczenie terenu dla potrzeb specjalistów EOD jest zwykle rolą piechoty lub milicyjnych jednostek policyjnych. Portret walczących żołnierzy jest wręcz obraźliwy, wyznają weterani. Oddział unieszkodliwiający niewybuchy, który przybywa na teren niezabezpieczony i znajduje wojsko zbite w grupki i ukrywające się na dziedzińcu, potęguje jedynie frustrację weteranów. Żołnierze w niewłaściwych uniformach, stosujący niestosowne taktyki, a poza tym stanowiska wojskowe nie korespondujące z ukazanymi w filmie, są czymś więcej niż tylko serią nieuważnych pomyłek – są lekceważeniem. Podobnie jak scena, w której bohater wymyka się chyłkiem z bazy w pościgu za chłopcem, nie oddaje sytuacji w Iraku czy Afganistanie, oponują weterani. Żołnierze nie biegają samowolnie wokoło, chyba że poszukują śmierci lub wyroku sądu wojskowego, informują. Trudno im również uwierzyć w to, że żołnierz ponownie wkracza do bazy nie posiadając dowodu tożsamości. Najbardziej prawdopodobne jest, ich zdaniem, że byłby zastrzelony przez strażnika podczas przemykania się, co jednak nie potęgowałoby dramatyzmu.

Hollywood i media muszą znaleźć właściwą równowagę pomiędzy doświadczeniem walki i stworzoną na potrzeby masowego odbiorcy sensacją, wyznają. Amerykanie chcą wierzyć, że posiadają wiedzę na temat tego, co dzieje się na terytorium Iraku czy Afganistanu, ale dopóki Hollywood i media nie dostarczą im właściwej informacji, to ich prawdziwe doświadczenie militarne pozostaje wypaczone w przekazie artystycznym. Świadomość Amerykanów jest bowiem w dużym stopniu oparta na filmach. Wystarczy bowiem zapytać większość Amerykanów o Wietnam, to okaże się, że ich opinia opiera się w większości na popularnych filmach w stylu „Apocalypse Now”, „Platoon”, „Full Metal Jacket”, czy „Born on the Fourth of July”. Jakkolwiek „The Hurt Locker” podejmuje próbę artykulowania tych doświadczeń, to dokonując tego z pogwałceniem autentyczności, skazuje się na pogardliwe wzruszenie ramionami.

Zwycięstwo „The Hurt Locker” nad konkurencyjnym „Avatar” miało mniej wspólnego z wartością filmu niż ze składem Akademii. Warto pamiętać, że by wygrać w kategorii za najlepszy film, nie trzeba zrobić najlepszego filmu, trzeba stworzyć film, który spodoba się członkom Akademii, którzy są ludźmi starszymi, politycznie liberalnymi i artystycznie konserwatywnymi. Może właśnie z tych powodów „Avatar” przegrał Oscara. Dla wyborców Oscara, którzy reprezentują starszą kategorię demograficzną, najwygodniejszym sposobem na ogląd nominowanego filmu jest projekcja w domu, gdzie „The Hurt Locker” prezentuje się zupełnie dobrze. Tymczasem docenienie w pełni filmu „Avatar” wymagałoby pójścia do kina, co w przypadku członków Akademii jest opcją mało prawdopodobną. Oprócz tego, w ostatnich kilkudziesięciu latach członkowie Akademii ujawniali upodobanie do małych dramatów z oczywistym przesłaniem społecznym i uprzedzenie wobec gigantycznych obrazów z dziedziny fantastyki naukowej, które stosują pionierskie techniki do stworzenia nowego fascynującego świata ze swym własnym przesłaniem socjalnym. „Avatar” jest tak samo polityczny jak „The Hurt Locker” i bardziej ostry w swej anty-militarnej wymowie: pod koniec filmu widz ma cieszyć się ze śmierci amerykańskich żołnierzy próbujących okupować Pandorę. Na nic się to nie zdało. Członkowie Akademii ujrzeli „Avatar” jako jeszcze jeden film fantastyczno-naukowy. Żaden film z tej dziedziny nie wygrał jeszcze Oscara. Nie bez znaczenia dla porażki „Avatara” był również wstrząs starszych pokoleniowo członków Akademii wobec nowinek, zmian czy innowacji filmowych, zastosowanych w filmie. Nie od rzeczy jest również uraza członków Akademii wobec Camerona, który pomimo, a może z powodu osiągniętego sukcesu filmowego, nie zdobył przychylności wyborców oscarowych nominacji. Ceremonia wręczenia statuetek dowiodła bowiem, że niektóre kategorie były konkursem popularności, nie wśród masowej widowni, ale wśród 5,000 członków, którzy równie dobrze mogliby napisać: „Lubimy cię, naprawdę cię lubimy” na kartach do głosowania dla najlepszej aktorki, Bullock, czy najlepszego aktora, Jeffa Bridges. Główna konkurentka Bullock, Meryl Streep, również była przykładem przychylności członków Akademii z 16 nominacjami do Oscara. A cóż można oferować Cameronowi, który zarobił $2,5 miliardów? Niewiele, bo nawet argentyński reżyser przywiózł jednego Oscara więcej niż Cameron. A pod koniec widowiska Steve Martin żartował: „Pokaz był tak długi, że „Avatar” teraz rozgrywa się w przeszłości”. No właśnie, „Avatar” od początku był na przegranej pozycji. Wyraźnie zasępiony Cameron pozostał z trzema Oscarami – za efekty specjalne, scenografię, a także za zdjęcia dla Maura Fiorego.

Największymi przegranymi wieczoru okazały się jednak „Bękarty wojny” (osiem nominacji „Inglourious Basterds” przyniosło zaledwie jednego Oscara) i w „W chmurach” („Up in the Air” uzyskało sześć nominacji i żadnej statuetki). Podobnie, bardziej rozczarowani niż Cameron okazali się reżeserzy „Była sobie dziewczyna” i „Dystrykt 9”, chociaż dla tych dwóch obrazów już same nominacje uznano za spory sukces. Reitmanowi, reżyserowi „W chmurach” i Tarantino, który wyreżyserował „Bękarty wojny”, dawano największe szanse w kategoriach scenariuszowych. Jednak trochę niespodziewanie i niekoniecznie słusznie Oscar za scenariusz adaptowany otrzymał Geoffrey Fletcher za „Precious”, a błyskotliwego Tarantino ubiegł Mark Boal, twórca fabuły „The Hurt Locker. W pułapce wojny”.

Największym zaskoczeniem pozostanie jednak decyzja o przyznaniu Oscara dla najlepszego filmu obcojęzycznego „El Secreto de Sus Ojos” opowiadającego o próbie rozwiązania zagadki zbrodni dokonanej trzydzieści lat wcześniej. Argentyńska produkcja pozostawiła w tyle dwa faworyzowane obrazy, które wcześniej rozdzieliły między sobą najbardziej prestiżowe wyróżnienia na międzynarodowych festiwalach, czyli „Proroka” i „Białą wstążkę”. Wydaje się, że ta kategoria jest najmniej przewidywalną ze wszystkich, zarówno jeśli chodzi o kilkuetapowy proces przyznawania nominacji, jak i wyboru laureata.

Bez niespodzianek obyło się w kategoriach aktorskich. Laury, które zdobył Jeff Bridges za rolę podstarzałego piosenkarza country, który próbuje odmienić swoje nieudane życie, krytycy uznają za całkowicie zasłużone. Podobnie, nie są zaskoczeniem nagrody dla ról drugoplanowych, które przypadły murowanym faworytom – Christoph Waltz, jako pułkownik Landa z „Bękartów wojny” (jedyna statuetka dla filmu Tarantino) oraz Mo’Nique w roli matki tytułowej bohaterki „Precious”.

Tegoroczne widowisko było pierwszym, kiedy liczbę nominacji do Oscara zwiększono do dziesięciu, w celu pozyskania szerokich mas. Wśród dziesięciu nominacji do najlepszego filmu znalazły się szczególnie takie zadowalające tłumy produkcje jak „The Blind Side”, „Up” czy „District 9”. Jakkolwiek cel zwiększenia nominacji wydawał się uświęcać środki, to dłużyzny pokazu zniechęciły większość widzów. Niektórzy krytycy sugerują więc redukcję kategorii z 24 obecnie do około dziesięciu. W istocie, nikt nie dba o najlepszy dźwięk, montaż dźwięku, kostiumy, efekty specjalne czy jakiekolwiek nagrody zawierające w nazwie słowo „krótkie”. Mogłyby być one wręczane poza sceną, co uwolniłoby widowisko z niepotrzebnego przeładowania –i pozwoliłoby nam skoncentrować się na znaczących momentach, jak wręczenie Oscara za najlepszego reżysera pierwszej kobiecie, Kathryn Bigelow.

Tegoroczna ceremonia obiecywała coś dla każdego. Jednak odczuwało się wrażenie, że nie była przeznaczona dla nikogo w szczególności. Stąd krytycy sugerują przekazanie decyzji o nominacjach w ręce widowni telewizyjnej, która mogłaby wybierać, na przykład, która komedia z lat 1970. powinna być ponownie sfilmowana, czy który z bohaterów powinien zostać obsadzony w nowym komiksie. Tego typu decyzje znajdują się zwykle w gestii szefów wytwórni. Czy nie byłoby właściwe, by na tę jedną noc powierzyć je publiczności, która przecież płaci duże pieniądze za całą tę rozrywkę?, proponują oponenci prawdziwie populistycznego Oscara.

Nie jest zaskoczeniem dla widowiska oscarowego, że prowadzący je konferansjerzy robią klapę. To już niejako tradycja, poświadczona przykładem Chrisa Rock, Jana Stewarta, Ellen DeGeneres i, niestety, tegorocznych prezenterów Steva Martina i Aleca Baldvina. Steve Martin, któremu brakowało lekkości w roku 2001 i 2003, został zatrudniony ponownie, tym razem w parze z nieprzewidywalnym Alec Baldwine, który jednak okazał się całkowicie przewidywalny. Dwaj komedianci otworzyli widowisko jak wujkowie na spotkaniu rodzinnym po latach i wypowiedzieli kilka żartów w stylu Saturday Night Live. Nosili kocykowate kombinezony, weszli razem do łóżka parodiując „Paranormal Activity”, założyli nawet trójwymiarowe okulary. Wszystko to było sztuczne, czasami rozpaczliwe, a w większości przypadków żenujące. Także rozpoczynający widowisko taniec Neila Patricka Harrisa, ubranego w połyskliwy smoking i wykonującego dziwnie nie wpadającą w uchu piosenkę.

Jak zwykle najbardziej pamiętne, dramatyczne, poruszające i rozrywkowe chwile rozegrały się na podium, podczas przemówień akceptacyjnych. Oto drogocenna Mo’Nique, która dołożyła starań by nie prowadzić kampanii o nominacje do Oscara, podziękowała Akademii za wybór „ze względu na występ, a nie ze względu na politykę”. Jeff Bridges otrzymał serdeczny aplauz za od dawna należne mu zwycięstwo i podziękował swym rodzicom za „skierowanie go w stronę świetnej” profesji”. A najlepsza aktorka, Sandra Bullock była zaraźliwie ujmująca, oferowała wsparcie konkurencji („Tak dobrze całujesz”, powiedziała Meryl Streep) i dziękowała swej matce za, między innymi, niepozwalanie jej na wożenie się z chłopcami w samochodach: „Miała rację, robiłabym prawdopodobnie to, co mówiła, że robiłabym”. Wreszcie bohaterką nocy stała się Gabourey Sidibe, która nie tylko została wyróżniona przez Oprah, ale zasłynęła z kwestii wypowiedzianej na czerwonym dywanie do Ryana Seacresta na temat swej sukienki: „Jeśli moda jest pornografią, to jest to najbardziej kasowy kadr”.

Na podst. „Time”, „Newsweek”, “U.S. A. Today” i internetu oprac. E.Z.

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor