----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

01 kwietnia 2010

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Ucichła nieco burza wokół problemów Toyoty. Z pierwszych stron gazet i zakładów naprawczych przenosi się do sal sądowych, gdzie po zakończeniu wszystkich procesów kilka miliardów dolarów zmieni właściciela.

Afera jednak spowodowała działania rządu, który zastanawia się właśnie nad wprowadzeniem do każdego pojazdu sprzedawanego w USA tzw. czarnych skrzynek. Urządzenie to miałoby zapisywać wszelkie dane, takie jak stan zapięcia pasów, prędkość, drogę hamowania i działanie najważniejszych podzespołów. W razie wypadku do dyspozycji sądu, producenta samochodu i wszelkich zainteresowanych nim organizacji oraz służb trafiałby pełen zestaw podstawowych danych.

Pomysł nie podoba się większości kierowców, według których byłoby to poważne naruszenie ich swobód. W końcu nikt nie wie, co w takiej skrzynce można ukryć i co, tak naprawdę, będzie ona rejestrować.

Zanim zaczniemy głośno protestować i dołączać do wieców i zgromadzeń zastanówmy się przez chwilę. Ponad dwie trzecie pojazdów sprzedawanych obecnie ma już takie urządzenia, z czego sobie nawet nie zdajemy sprawy. Dostęp do zapisanych na twardym dysku danych ma każdy mechanik wyposażony w odpowiedni skaner, pracownik stacji kontroli spalin, czy policja. Nikt do tej pory nie zauważył, by skrzynki te zbierały jakiekolwiek zabronione dane, takie jak przejechana ubiegłej nocy trasa, czy liczba i płeć pasażerów wewnątrz pojazdu. Nikt też nie kontroluje prędkości z jakimi poruszali się po drogach właściciele takich samochodów i nie wypisuje zaległych mandatów, choć nie mamy najmniejszych gwarancji, że to akurat w przyszłości się nie zmieni.

Nie powstrzymamy rządu przed montowaniem w naszych Hondach, Toyotach i Fordach czarnych skrzynek tylko dlatego, że czujemy się zagrożeni, tak jak nie byliśmy w stanie powstrzymać kamer na skrzyżowaniach i zbierania danych z I-Passów.

Niestety, czy nam się to podoba, czy nie, każdego dnia tracimy nieco prywatności. Co gorsze, nie potrafimy już jej odzyskać. Jeśli jednak mamy przeciwko czemuś się buntować, to niech nie będą to skrzynki pamięci w samochodach. Może chodzi tu o coś innego. Może nie jesteśmy w stanie walczyć o sprawy poważniejsze i w ramach rekompensaty  oraz poprawy samopoczucia rzucamy się na naprawdę błahe problemy.

Skoro jesteśmy przy samochodach, to nie sposób zapomnieć o złożonym w środę kolejnym podpisie prezydenta Obamy, choć z samochodami akurat ma on na dłuższą metę niewiele wspólnego. Chodzi o zgodę na wydobycie ropy naftowej w zakazanych dotąd rejonach. Alaska, Atlantyk oraz wschodnia część Zatoki Meksykańskiej.

Wiele osób ucieszyła ta informacja. Tyle samo przeraziła. Dyskusja nad szkodliwością prowadzenia odwiertów w tych rejonach dla środowiska naturalnego i rzeczywistych potrzebach ekonomicznych trwa od lat i będzie ciągnęła się przez kolejną dekadę. Mnie jednak bardzie zastanowiła w tym wszystkim zmienność prezydenta.

Podczas kampanii wyborczej, niewiele ponad rok temu, krytykowany był przez swego republikańskiego przeciwnika za sprzeciw wobec planowanej eksploatacji tych złóż i zbytnie uleganie obrońcom środowiska. Zresztą tuż po objęciu urzędu w obecności telewizyjnych kamer i fotograficznych fleszy wydał dekret odwołujący długoterminowy plan wydobycia ropy właśnie w tych rejonach wprowadzony przez odchodzącego ze stanowiska George W. Busha.

Minęło kilkanaście miesięcy i realizacja wielu planów obecnej administracji stanęła pod znakiem zapytania. Mówiąc wprost – prezydent poszukuje sojuszników. Sporo głosów w Kongresie zyskać może od republikańskich polityków ze stanów położonych nad zatoką oraz na wschodnim wybrzeżu, którzy od dawna naciskają na wznowienie odwiertów. O Alasce nawet nie wspominam, bo tam to jedyny sposób na znalezienie poparcia.

Tak właśnie funkcjonuje Waszyngton. Nie tylko on, bo podobne sytuacje mają miejsce w każdej niemal stolicy świata. Kompromis jest podstawą funkcjonowania większości rządów. Obecna administracja dosyć łatwo zmieniła przekonania w zamian za wymierną korzyść.  Wystarczyło ubrać to tylko w odpowiednie słowa i ładnie zaprezentować, a potem całość sprzedać. Będziemy prawdopodobnie często do tego tematu wracali.

Co będziemy z tego mieli? Podobno niezależność energetyczną. Trudno powiedzieć na jak długo, bo według różnych badań ropy naftowej w wymienionych złożach wystarczy dla całego kraju na 5 do 15 lat, a gazu zawsze występującego obok na 10 do 30. Pamiętać bowiem musimy o tym, że pomiędzy szacunkową wielkością złoża, a tym co naprawdę ludzkość jest w stanie wydobyć występuje zawsze ogromna różnica.

Nie spadnie też, jak oczekują tego kierowcy, cena benzyny na stacjach. Kilka centów mniej kosztowała będzie na światowych rynkach baryłka ropy, a to jak wiemy nie ma większego wpływu na stan naszych portfeli.

Środowisko naturalne? Niewątpliwie zagrożone, zwłaszcza na wodach Zatoki, gdzie często występują huragany. Każdy z nich to zawalenie się kilku wież i miliony ton wypuszczonego do wody surowca. Wprawdzie budujemy coraz lepiej i coraz bezpieczniej, ale problemu nie zlikwidujemy w ciągu najbliższych stu lat.

Koszt? Wielki. Na razie nawet nie wiemy, czy cała operacja będzie się nam opłacała. Wiele osób uważa, że szybciej, prościej i taniej byłoby zainwestować w alternatywne źródła energii. W końcu ludzkość już dawno zrozumiała, że era ropy naftowej i węgla jako podstawy produkcji energii powoli mija.

Nieco śmiesznie wyglądały gazety czwartkowe, gdzie na jednej stronie informowano o zezwoleniu na eksploatację nowych złóż ropy, a obok prezentowano zdjęcie prezydenta obok eksperymentalnego myśliwca F-18 napędzanego silnikiem spalającym biomasę. Jego oficjalna nazwa to „Zielony Szerszeń”.

 Poinformowanie o otwarciu nowych złóż na tle tego samolotu wydało się niektórym posunięciem dość ryzykownym.

Oczywiście poszukiwania nowych źródeł energii będą trwały. Sprzeciw wobec eksploatacji nowych złóż niewiele da, bo potrzeba najlepiej likwiduje wszelkie przeszkody.

Ropa naftowa kiedyś przestanie nam być potrzebna, choć osobiście sądzę, że prędzej się ona skończy, niż nauczymy się żyć bez niej. Zależność energetyczna też nikomu nie służy, czy jest to Polska, czy Stany Zjednoczone.

Martwi mnie tylko ta nagła zmiana frontu i zastanawia cena jaką nie rząd, ale my za ten jeden podpis będziemy musieli zapłacić. Oficjalnie nigdy nie dowiemy się jaki argument przekonał prezydenta do tak drastycznej zmiany poglądów, zwłaszcza w tak ważnej sprawie. Przekonany jestem jednak, że nie był to drobiazg.

Miłego, świątecznego weekendu.

Rafał Jurak

rafal@infolinia.com

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor