Powrócił tu po 49 latach, w czwartek o 4 rano - razem z hokeistami drużyny Blackhawks, która w środę wieczorem sięgnęła po mistrzostwo NHL.
Tuż po meczu na ulicach całego miasta rozpoczęło się wielkie świętowanie, które trwało w niektórych miejscach do białego rana. Najwięcej fanów drużyny zebrało się na ulicy Addison w okolicach stadionu Wrigley Field, gdzie policja musiała wstrzymać ruch kołowy i czuwać nad bezpieczeństwem ponad 1,000 osób.
Aresztowano tam w sumie 12 kibiców, którzy w uniesieniu spowodowanym wygraną lokalnej drużyny nieznacznie naruszyli prawo. W całym mieście słychać było przez całą noc klaksony i wybuchy fajerwerków.
Przybycie wyczarterowanego dla Blackhawks samolotu było na lotnisku O`Hare wielkim wydarzeniem. Dwa wozy strażackie na powitanie i w ramach uroczystego powitania oblały maszynę strugami wody w czasie, gdy podjeżdżała ona do prywatnego rękawa.
Jako pierwszy wyszedł na zewnątrz był kapitan drużyny, Jonathan Toews, trzymający w rękach puchar, a tuz za nim postępowała reszta zawodników, trenerzy i działacze.
„To był wariacki lot – powiedział Toews tuż po wylądowaniu – Nikt nie siedział w fotelach, nikt nie odpoczywał. W ten sposób juz zaczęliśmy świętowanie zwycięstwa”.
Drużyna kontynuowała zabawę do rana na zamkniętej imprezie w ekskluzywnej restauracji w Rosemont, a po jej zakończeniu, zamiast udać się na zasłużony odpoczynek, przeniosła się do baru The Pony w chicagowskiej dzielnicy Lakeview.
Oficjalne uroczystości zaplanowane są na piątek na godzinę 10.30 rano. Wtedy w śródmieściu przy skrzyżowaniu Wacker Drive i Washington odbędzie się Parada Zwycięzców. Ocenia się, że może w niej wziąć udział kilkadziesiąt tysięcy osób.
Piatek został również ogłoszony przez gubernatora Pata Quinna „Blackhawks Day”.
W ostatnim meczu finałów chicagowska drużyna pokonała Philadelphia Flyers 4-3 w bardzo szybkiej, trudnej dla zawodników dogrywce.
To czwarte zwycięstwo w NHL w historii zespołu. Wcześniej puchar Stanleya trafiał do Chicago w 1934, 1938 oraz 1961 roku.
Jeszcze 6 lat temu telewizja ESPN nazywała Blackhawks najgorszym zespołem sportowym w kraju. Drużyna straciła wówczas wielu fanów, którzy za niepowodzenia Blackhawks obwiniali ówczesnego właściciela, Billa Wirtza.
Po jego śmierci w 2007 r. opiekę nad drużyną przejął najstarszy syn, Rocky, który jako szefa marketingu zatrudnił prezydenta drużyny baseballowej Cubs, a na stanowisko trenera wynajął Joela Quennevilla.
W ciągu zaledwie trzech lat odmienny styl zarządzania przyniósł nadspodziewane wyniki i przywrócił dobre imię rodzinie Wirtzów w sportowym świecie.
Przez lata Blackhawks nie byli w stanie zapełnić większości foteli w United Center, teraz trudno jest dostać bilet nawet na pozaligowy mecz.