Przypomniano mi niedawno, że minęło już 30 lat od momentu wprowadzenia w Chinach obowiązkowej kontroli urodzin. W wielkim uproszczeniu oznacza ona zakaz posiadania więcej, niż jednego dziecka przez pary mieszkające na terenach zurbanizowanych.
Ocenia się, że prawo to dotyczy ok.35 proc. populacji tego kraju i w ciągu minionych trzech dekad zapobiegło - takie określenie jest stosowane- przyjściu na świat ponad 250 mln. osób.
Przeludnienie Chin było dla władz tego kraju poważnym problemem, zwłaszcza, że wcześniejsze rządy wręcz nakazywały posiadanie jak największej liczby dzieci i zakazywały sprzedaży jakichkolwiek środków antykoncepcyjnych.
Historia wprowadzenia obowiązkowej kontroli urodzin, nazywana też często świadomym planowaniem rodzinnym jest w tym kraju fascynująca. Nie oznacza to wcale, że mnie zachwyca, chodzi raczej o zawiłość praw i konsekwencje, jakie ze sobą przyniosła.
Wysokość i surowość kar za posiadanie dodatkowego potomka, na którego nie posiada się pozwolenia, zależy od miejsca zamieszkania, uprawianego zawodu, czy przynależności etnicznej.
Czasami zapominamy, że ta rosnąca potęga, wykupująca udziały w największych gospodarkach światowych, urządzająca najbardziej widowiskowe igrzyska w historii, określana często przyszłym władcą świata, jest wciąż tym samym, totalitarnym krajem, jakim była kilka dekad temu. Bo gdzie jeszcze za posiadanie drugiego dziecka można dostać kilkanaście tysięcy dolarów grzywny lub być poddanym obowiązkowej sterylizacji? W przypadku ciąży władze nakazują natychmiastową aborcję, niezależnie od jej zaawansowania.
Z obowiązkowego planowania rodziny wynikają też problemy społeczne. Jednym z przykładów może być fakt, że chłopcy są teraz wyżej cenieni, niż dziewczynki. Skoro można mieć tylko jedno dziecko, niech będzie ono płci męskiej. Przez lata dochodziło do masowych aborcji, gdy badania przedporodowe wykazywały niepożądaną płeć dziecka. W 1994 r. Chiny wprowadziły kolejny zakaz, tym razem przeprowadzania takich badań. To z kolei pociągnęło za sobą kolejne konsekwencje.
Tak jak wspomniałem, historia wprowadzenia i utrzymania w mocy kontroli urodzin w tym kraju jest fascynująca i jednocześnie mrożąca krew w żyłach. Wszystkich zainteresowanych odsyłam do opracowań na ten temat.
Słysząc o 30 latach obowiązywania programu pomyślałem też o czymś innym. O tym, jak wygląda tam rodzina. W końcu wchodzimy już w trzecie pokolenie poddane takiej kontroli. Setki milionów osób, które nie wiedzą, kim jest brat lub siostra, kim jest wujek lub ciocia. Nie chodzi o to, że ich akurat nie posiadają, w naszym społeczeństwie jedynaków przecież nie brakuje. Chodzi o to, że nie wiedzą co te słowa oznaczają, bo nikt w ich otoczeniu większej rodziny nie posiada. Nie wyobrażam sobie życia w społeczeństwie, które nie używa i nie zna takich słów jak brat, czy siostra. Nieco przerażające jest to, że udało się sztucznie stworzyć wielką grupę, która tych słów nie tylko nie rozumie, ale w ogóle nie potrzebuje.
Trochę lepiej natomiast rozumiem potrzebę wybicia się wśród tamtejszej młodzieży i konieczność podbijania świata. Gdy nie ma rodziny, wszystko inwestowane jest w jednostkę. Chiński jedynak musi być najlepszy, najmądrzejszy, najładniejszy. Z przekonaniem, że taki jest startuje w świat i nieźle sobie radzi. Nie wiedząc, niestety, jaką płaci cenę.
To tylko luźne przemyślenia, próba oderwania się od naszych codziennych problemów i olśnienie, że świat wciąż jest wielki, nieznany, czasem groźny, najczęściej jednak niezrozumiały.
My żyjemy w świecie, który nie wiem, czy jest lepszy – więc użyję popularnego określenia „inny”.
Lokalne media poruszone są odkrytą w czasie przesłuchań świadków bezczelnością i absolutnym brakiem kontaktu z rzeczywistością u naszego byłego gubernatora. To już nawet nie jest śmieszne, choć na początku rozprawy takie się wydawało.
Wszystko wskazuje na to, że zgubiła go chciwość i poczucie bezkarności.
Połowa jego doradców i współpracowników już była po zeznaniach w prokuraturze, najbliższy partner biznesowy zaczynał odsiadkę za korupcję, drugi planował właśnie samobójstwo, w telefonie były podsłuchy FBI, a gazety każdego dnia wyciągały na światło dzienne kolejne rewelacje. To wszystko miało miejsce gdy Blagojevich właśnie zaczynał negocjacje na temat zwolnionego przez Baracka Obamę miejsca w senacie.
W zamian za fotel chciał wysokie stanowisko w administracji, może jakiś konsulat w miłym kraju, może odpowiedzialną funkcję w strategicznym departamencie. Na końcu tej drogi był upragniony Biały Dom. Strach pomyśleć, co by było, gdyby mu się udało. Należy bowiem założyć, że przy odrobinie szczęścia i lepszym doborze ludzi plan był do zrealizowania.
Zastanówmy się teraz, ilu takich Blagojevichów z podobnymi planami, pozbawionych skrupułów, kłamiących prosto do kamer i mikrofonów funkcjonuje w życiu politycznym. Ludzi, których jedynym talentem jest kombinowanie. Ludzi, którym się udaje.
To właśnie tacy politycy są później często najgłośniej krzyczącymi i tupiącymi nogami. Takie czasy, że głosy kupuje się nie cichym i skutecznym działaniem, ale, za przeproszeniem, darciem mordy. Mam na myśli konkretną sytuację – wyciek ropy w Zatoce.
Powstrzymanie postępującego skażenia powinno być dla wszystkich priorytetem. Najpierw powinniśmy uporać się z problemem, wszelkimi sposobami - potem sądzić winnych. Jest odwrotnie. Władający tym krajem politycy różnego szczebla nie robią absolutnie nic, by pomóc w ratowaniu wód Zatoki. Krzyczą tylko, tupią i wskazują palcem. Tym samym kupują głosy tych, którym działania BP też się nie podobają.
Firma ta już została nazwana „korporacyjnym kryminalistą”, według mnie słusznie, i dołączyła do powiększającego się grona, dla którego zysk wart jest złamania każdego prawa.
Stało się, trzeba przeciwdziałać. Powoływanie kolejnych komisji w Kongresie, jałowe, wielotygodniowe dyskusje, kłótnie i bicie po tyłku nie pomoże w zatrzymaniu wycieku. Jesteśmy w stanie jako kraj poradzić sobie z tym problemem, gdybyśmy tylko chcieli. Politycy jednak w obawie przed utratą 1 procenta wyborców nie są w stanie podjąć decyzji. Nie pomaga otwarta dyskusja na ten temat, wpisy w internetowych blogach i zachęta ze strony czytelników gazet. Albo wybrani przez nas politycy nam nie ufają, albo dostali się na szczyty władzy w sposób opisywany podczas procesu Blagojevicha i po prostu nie mają pojęcia co teraz robić. Miłego weekendu.
Rafał Jurak