Co może wyniknąć z siedzenia w dole wykopanym w piachu wiemy dość dobrze po przeczytaniu „Kobiety z wydm” i żeby uniknąć komplikacji w odpowiedzi, można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że z takiego siedzenia może wynikać dosłownie wszystko - od poczucia wyobcowania i zamknięcia po doświadczenie wolności i miłości. Główny bohater w istocie sens swego istnienia i rozumienie samego siebie odnajduje w piaskowej dziurze, w której jakkolwiek nie siedzi z własnej woli.
To jest w gruncie rzeczy jedyna różnica (poza różnicami płci autorów i bohaterów) między „Kobietą” i „Pielgrzymem”, bo autorka/narratorka „Pielgrzyma nad Tinker Creek” sama postanawia posiedzieć trochę „w przepięknych okolicznościach przyrody” i pozastanawiać się nad sobą i tymiż okolicznościami. Co z tego wynika? Otóż bardzo wiele, jeśli nie wszystko, ponieważ Annie Dillard potrafi się zastanawiać błyskotliwie, a nawet pasjonująco. Różne inspiracje przyrodnicze, a to strumyk, a to ptaszek są w stanie wywołać, żeby nie powiedzieć – wystymulować proces kojarzenia różnych tematów i wątków.
Książka nie ma tradycyjnej akcji, którą można określić powiedzeniem „zabili go i uciekł”. Nikt u Dillard nie musi działać, nic nie musi się dziać - trzeba natomiast trochę przynajmniej pomyśleć. To rzadkie ostatnimi czasy wymaganie jest nieustannie podsycane przez mnóstwo znakomitych i inspirujących przemyśleń, a wszystko to tylko dlatego, że autorka postanowiła przez rok przesiedzieć nad brzegiem potoku w Appalachach. Tekst można zacząć czytać w dowolnym miejscu, bez szkody dla jego rozumienia.
Oto jeden tylko cytat z tej niezwykłej książki, która ciekawie wpisuje się w kartezjańskie „myślę, więc jestem”, przypominając, że warto jednak czasem „pomyśleć”, a nie tylko „podoświadczać”:
„Van Gogh napisał w którymś ze swoich listów, że mimo wszystko na świecie jest sporo światła. Oślepia nas zarówno ciemność, jak i światło. Zbyt wielka światłość napawa nas swoistym przerażeniem. Peter Freuchen opisuje cieszącą się złą sławą chorobę kajakową, na którą zapadają grenlandzcy Eskimosi:
Grenlandzkie fiordy znane są z tego, że czasem panuje w nich absolutna cisza morska. Leciuteńki wietrzyk nie jest w stanie zdmuchnąć nawet płomienia zapałki, a woda pozostałe gładka jak szkło. Myśliwy w kajaku musi siedzieć w całkowitym bezruchu i nie wolno mu nawet kiwnąć palcem, by nie wystraszyć płochliwych fok...
Wiszące nisko na niebie słońce razi oczy myśliwego, a otaczający krajobraz staje się nierealny. Światło odbijające się od przypominającej lustro powierzchni morza hipnotyzuje powoli Eskimosa, który nie jest już w stanie się poruszyć i nagle ulega wrażeniu, że unosi się w bezdennej otchłani i tonie, tonie, tonie...
Ogarnia go paniczny strach, próbuje wstać, chce krzyczeć, ale nie może, bo jest sparaliżowany i wydaje mu się, że tylko opada coraz niżej i niżej.
Niektórzy nieszczęśnicy mają szczególne zdolności do ulegania fobii, co przyczynia się do rozpadu ich rodzin, a czasem wręcz do śmierci głodowej”.
Zbyszek Kruczalak
Księgarnia D & Z