----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

23 września 2010

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Nasz upadający stan Illinois chyba ciężko zgrzeszył w przeszłości i teraz wypadło zapłacić. Obecny gubernator, na razie niestety wciąż mający szanse na zwycięstwo, podpisał umowę ze największymi związkami zawodowymi reprezentującymi pracowników stanowych (dlatego ma między innymi ma szansę na zwycięstwo). Według dokumentu żaden ze wspomnianych pracowników zatrudnianych przez Illinois nie może być zwolniony co najmniej do czerwca 2012 r. Poza tym nie może być zamknięty żaden budynek, ani departament dający im zatrudnienie. Mało tego, związki zobowiązały się do znalezienia 50 milionów w oszczędnościach, ale w jaki sposób nie wiadomo, tego umowa nie zawiera. Może będą to wolne, bezpłatne dni, może niższe stawki za nadgodziny lub przesunięcie o kilka miesięcy planowanych podwyżek pensji. Na te propozycje oszczędnościowe muszą jednak zgodzić się wcześniej pracodawcy, czyli inni pracownicy Illinois. Gubernator najbardziej zadłużonego stanu w USA na dwa lata zablokował właśnie możliwość jakichkolwiek negocjacji z własnymi pracownikami. Jeśli spróbuje, czeka go pozew sądowy. W przypadku przegranych wyborów może spróbować jego następca, jednak czeka go to samo.

Quinn przekonuje, że tu nie chodzi o pieniądze, tylko o utrzymanie miejsc pracy w trudnych czasach. Stanowych miejsc pracy oczywiście. Bo w innych sektorach straci pracę dwa razy więcej osób, gdyż stan dalej nie będzie płacił rachunków i realizował wcześniejszych zobowiązań próbując zadowolić własnych pracowników. Warto przypomnieć, że Quinn zawarł umowę wkrótce po tym, jak te same związki poparły go w wyborach. Dziwne, prawda? Teraz wyobraźmy sobie, że Illinois jest jedynym pracodawcą...

Ludzie lubią proste slogany, chwytające za serce. Gdy demokraci nawoływali dwa lata temu do zmian, wszystko było jasne. Przewietrzymy Waszyngton, wyleczymy kraj, zmienimy układ sił. Za obecnym prezydentem wszyscy demokraci stali murem, stanęła za nim też większość wyborców. Zapału nie wystarczyło na długo. W tej chwili jedno zdanie spełniające rolę hasła to za mało. Trzeba przekonywać i tłumaczyć. Nie zawsze się to udaje. Szczerze mówiąc, to prawie się to nie udaje. Dziś wchodzi w życie pierwszy etap reformy ubezpieczeń zdrowotnych. Wydawać by się mogło, że pół roku po przegłosowaniu odpowiedniej ustawy nie trzeba już niczego tłumaczyć. To dlaczego prezydent ruszył w kolejną podróż promującą te zmiany?

Demokratyczni politycy zaczynają się dzielić. Niby popierają się nawzajem i własnego prezydenta, ale tak nie do końca. Przeprowadzimy zapowiadane reformy – mówią - ale jak się wszyscy na nie zgodzą. Dotrzymamy słowa, ale jeśli nie będzie sprzeciwu.

Republikanie przejęli ster i korzystając z doświadczeń przeciwników powoli zaczynają przejmować władzę. Wprawdzie zadecydują o tym wybory, ale już w tej chwili widać, że nie będą one zbyt pomyślne dla demokratów. Znów wygrywa proste hasło: Wybierzcie nas, a my wstrzymamy wszystkie zmiany. To nie jest zabawne. Minęły zaledwie dwa lata od zwycięstwa hasła głoszącego coś przeciwnego. Strach zaglądać w szklaną kulę...

Sporo miejsca poświęca się w dyskusjach podatkom dla najbogatszych. Właściwie wydłużeniu ulg, które wkrótce dla nich wygasają. Oczywiście w porównaniu z listą najbardziej zamożnych publikowaną każdego roku przez magazyn Forbes ktoś, kto zarabia rocznie powyżej 250 tysięcy bogaczem jeszcze nie jest, ale nie o to chodzi. Z jednej strony mówi się, że zniesienie ulg przyniesie miliardy dolarów budżetowi. Z drugiej mówi się, że to właśnie ci ludzie, stanowiący ok. 1% społeczeństwa tworzą najwięcej miejsc pracy.

Są jeszcze dwie informacje. Pierwsza, że większość z tego 1% to aktorzy, piosenkarze i  artyści, a ci, jak wiemy, nikogo poza służbą domową nie zatrudniają. Druga, że najwięcej miejsc pracy tworzą jednak małe i średnie biznesy, których właściciele do najbogatszych wcale nie należą. Biorąc to wszystko pod uwagę trudno zdecydować się na jedną ze stron.

Jednak nie tylko polityką żył kraj w mijającym tygodniu. Sprawami sądowymi też, a właściwie ich brakiem. W 2007 r. policjant stanowy z południa Illinois jadąc radiowozem z prędkością prawie 130 mph wysyłał wiadomość tekstową ze swego telefonu komórkowego. Uderzył w jadący po drodze samochód osobowy, którego dwie pasażerki zginęły na miejscu. Ich rodzina zażądała od stanu będącego pracodawcą policjanta odszkodowania w wysokości 46 mln. Policjant też zażądał kilka dni temu od swego pracodawcy, czyli stanu, odszkodowania za odniesione obrażenia  i zwrotu kosztów medycznych. Wszyscy przypomnieli sobie o sprawie, więc dyskusja ożyła i biegnie teraz wielotorowo: czy rodzina może skarżyć stan? Czy policjant może skarżyć stan? dlaczego stan nie oskarżył jeszcze o nic policjanta? Stop! Co takiego??

 No właśnie...okazuje się, że dwa lata temu został on zawieszony w czynnościach zawodowych, ale nie stracił pensji. Tak jest do dziś. Nie postawiono mu żadnych zarzutów, ani o umyślne, ani przypadkowe spowodowanie śmierci dwóch osób. Jedyne, co mu w tej chwili grozi, to utrata licencji na wykonywanie zawodu.

Mieszkamy daleko od tych wydarzeń, ale wyobraźmy sobie podobną sytuację w innych okolicznościach. Nasz pracownik podczas jazdy służbowym samochodem zrobił to samo. Od razu byłby wsadzony do więzienia, sąd wydałby bardzo wysoki wyrok, a my zapłacilibyśmy milionowe odszkodowanie, które zrujnowałoby nasz biznes. Niemożliwe, by było inaczej. Z jednej strony rozumiem potrzebę chronienia swoich. Ma to miejsce nie tylko w policji, ale w każdej firmie i organizacji. Przynajmniej powinno mieć miejsce, bo jest to naturalne. Ale chyba gdzieś są jakieś granice.

Miłego weekendu.

Rafał Jurak

rafal@infolinia.com

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor