W 1970 r. papierosy paliło ok. 45 proc. Amerykanów. Przez kolejne 30 lat odsetek ten stopniowo zmniejszał się, by według opublikowanych tuż po 2000 r. badań zatrzymać się na poziomie ok. 20 proc. Od tego czasu, czyli przez kolejnych 10 lat niewiele się zmieniło. Mimo wysiłków lekarzy i mediów, a także miliardów dolarów pompowanych w odpowiednie programy przez federalne i stanowe rządy obecna liczba palaczy utrzymuje się na tym samym poziomie, co na przełomie wieku. Potrzebna była terapia szokowa, co uczyniono.
FDA opublikowała zdjęcia prototypowych opakowań papierosów. Dla nas mogą one być szokujące, dla sąsiadujących z nami Kanadyjczyków nie są niczym nowym. Tam od lat małe kartoniki zawierające produkty tytoniowe są prawdziwą encyklopedia najgorszych chorób jakie mogą spotkać nas po zapaleniu papierosa. Mamy czarne, pokruszone zęby, czarne płuca, raka wszelkich organów, uszkodzone płody ludzkie. Makabra. Wizytując od czasu do czasu naszych północnych sąsiadów muszę przyznać, że obok wspaniałości przyrody i tętniących życiem miast przywożę do Chicago w pamięci obrazki zauważone na opakowaniach papierosów.
Absolutnie nie mam nic przeciwko takiej akcji, śmiem jednak zauważyć, iż poza efektem wizualnym nie przynoszą one wielkiego skutku. We wspomnianej wcześniej Kanadzie drastyczne zdjęcia obniżyły liczbę palaczy o 6 proc. w ciągu 10 lat. Jednak w tym samym czasie wprowadzono kilkanaście innych akcji antynikotynowych, więc nawet główny lekarz kraju nie jest przekonany, czy zdjęcia okazały się skuteczne. Niech je jednak wprowadzą. Na pewno kilka osób na ich widok odłoży papierosa. Poza tym przyniosą efekty uboczne. Jestem pewien, że Chicago zaraz wprowadzi zakaz wystawiania papierosów na widok publiczny ze względu na zdjęcia i ich wpływ na dzieci. Jak towaru nie będzie na półce, to i sprzedaż spadnie.
Z akcją rządu oczywiście nie zgadzają się firmy tytoniowe. Ale... pewnie zaskoczy to wiele osób...nie walczą one z samymi zdjęciami i ich rozmiarami ( wiedzą, że to walka przegrana) ale miejscem na paczce. Górną połowę pudełka mają zająć np. czarne płuca ofiary nowotworu złośliwego, natomiast na dole umieszczona będzie nazwa firmy. Wielkie korporacje przekonują, że to utrudni rywalizację z konkurencją i narazi je na straty. Tym samy mniej zyska budżet kraju, stanu, miasta i powiatu. Dziwny argument, ale jeszcze dziwniejsze jest to, że w obecnych czasach znów zaczął być skuteczny. Poza tym takie rozwiązanie przysporzy pracy sprzedawcom, gdyż nazwa zawsze będzie ukryta za podtrzymującym paskiem sklepowej półki. Zastanawiam się, kto wygra. Wydaje mi się, że rząd może mieć poważne trudności z prawnikami reprezentującymi gigantów tytoniowych. Z drugiej strony to nie lata 70. gdy byli oni nietykalni.
Nietykalny to teraz przez chwilę będzie nasz nowy/stary gubernator. Nie mogę zdecydować się na jedno tylko określenie. Teoretycznie sprawuje tę funkcję od stycznia ubiegłego roku, w praktyce dopiero teraz może głęboko odetchnąć – nikt już nie zarzuci mu, że dostał fotel w prezencie, a nie wygrał go w wyborach. I w tym właśnie problem. Chyba nie zobaczymy już niepewnego, niezdecydowanego, starającego się słuchać wszystkich Patricka Quinna. Dzięki wygranej nabrał wiatru w żagle, wyprostował się, a w jego oczach pojawiły się dziwne błyski. Już nie jest pełniącym funkcję gubernatora, ale pełnoprawnym zarządcą stanu. Dlatego wydaje mu się, że więcej może. Niestety, ma sporo racji.
Mimo niedawnej fali republikańskich zwycięstw pamiętajmy, że w legislaturze stanowej niewiele się zmieniło. Demokraci wciąż mają większość w legislaturze, administracji, na urzędach mianowanych i obieralnych. W dalszym ciągu mogą zrobić wszystko. Na przeszkodzie stoi im zawsze wyłącznie gubernator i jego długopis. Ten od składania podpisów pod ustawami. Długopis ten jest wyjątkowy. Trzyma w szachu setki poważnych polityków. To broń, którą Quinn dopiero uczy się posługiwać. Myślę, że ostatnie wybory przekonały nas, iż jest pojętnym uczniem.
Legislatorzy mogą nie chcieć podwyżki podatków, ale być może marzą im się inne rzeczy – kasyna lądowe, szybka kolej łącząca Springfield z Chicago, podwyżka pensji, lepsze kwatery na wyjazdach służbowych. Mogą to mieć, jeśli zrealizują marzenie gubernatora. A on chce tylko podwyżki podatku dochodowego. Nic więcej. Drobiazg.
Pojawił się kolejny ranking miast. Tym razem chodziło o „Ulubione miasta Ameryki” w opracowaniu magazynu Travel and Leisure. Znów, to chyba nikogo nie zaskoczyło, zajęliśmy niezłą pozycję. Turystom smakowała nasza pizza, podobała się linia brzegowa, odpowiadał poziom usług w hotelach w centrum. Nie podobała im się jedynie pogoda. Tylko pogoda! Wszyscy chcielibyśmy być w Chicago turystami.
Na koniec dwa słowa o podróży prezydenta do Indii. Chodzi o jej koszt. Niezidentyfikowany do tej pory przedstawiciel indyjskiego rządu podał nieznanemu na razie dziennikarzowi z tego samego kraju informację, iż wizyta Baracka Obamy kosztowała 200 milionów dolarów dziennie. Zważywszy, że podobne podróże kosztują zwykle amerykańskich podatników kilka do kilkunastu milionów temat natychmiast podchwyciły prawicowe media. Dość szybko wyjaśniono poważną pomyłkę, gdy informację wyśmiał nie tylko Biały Dom, ale również Pentagon i wszystkie ministerstwa wojenne w kraju. Wiemy już teraz, że liczba ta pojawiła się znikąd i zaistniała w programie typu talk show w wieczornej telewizji. Gdy dane potwierdzają nasze poglądy nie doszukujemy się źródeł. Przeprosiny dziennikarzy i sprostowania redakcji były krótkie, ciche i nikt ich nawet nie zauważył. W opinii społeczeństwa Obama wydawał dziennie 200 milionów na swą podróż do Indii. A wystarczyło pomyśleć, że operacja wojskowa w Afganistanie kosztuje ok. 190 mln. dziennie. Tam mamy kilka okrętów w tym lotniskowiec, 10 proc. wszystkich żołnierzy, kilkaset czołgów, tysiące samochodów opancerzonych. Do tego szkolenia, budowy dróg, mostów. Nie zapominajmy o śmigłowcach. I pieniądzach dla zaprzyjaźnionych armii. Naprawdę ktokolwiek uwierzył w te 200 milionów dziennie podczas towarzyskiej wizyty w innym kraju?
Pomyłki się zdarzają. Pamiętam jak podczas prawyborów prezydenckich Polska agencja zgubiła zero podając stan sztabu konta Hillary Clinton. Miała 50 milionów, ale we wszystkich polskich dziennikach korzystających z jednego przecież źródła podawano, że 5. To może w tu też chodziło nie o 200, ale 20. Miłego weekendu.
Rafał Jurak