----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

22 grudnia 2010

Udostępnij znajomym:

Wybór na człowieka roku, według magazynu „Time”, założyciela portalu społecznościowego Facebook, Marka Zuckerberga, jest symptomatyczny. Witryna, która umożliwia zarejestrowanym użytkownikom tworzenie grup, wymianę informacji, dzielenie się zdjęciami, rozmowy, a także spędzanie wolnego czasu na grach towarzyskich, jest znakiem czasu. Zmienia bowiem nie tylko sposób komunikowania się z innymi, ale formę przeżywania rzeczywistości, a nawet definicję tożsamości, prywatności i zakres naszej wiedzy o innych. Nie jest w tym względzie odosobniona. Wraz z nowo powstałymi tworami internetowego przemysłu, jak Groupon, czy WikiLeaks, YouTube, iPhone, tworzy nowy system wymiany informacji, oparty na ekspozycji intymnych treści i decentralizacji informacji, przynależnej dotychczas administracji, władzy, rządowi, czy tradycyjnym instytucjom opiniotwórczym. Jednak nie wiemy jeszcze czy to osiągnięcie czy społeczne nadużycie.

Czy ktoś, drodzy Czytelnicy, pamięta jeszcze grę pod nazwą Flirt Towarzyski? Pamiętam, jak kilka ocalałych jeszcze z lat 50. pożółkłych kartek przeglądałam z ciekawością kilkulatki szperającej w szufladach rodziców. Nie całkowicie rozumiałam wtedy, po co ktoś miałby uciekać się do dowcipu, wiersza, czy fraz nieobecnych w codziennym języku, żeby wyrazić sympatię, koleżeństwo, czy fascynację wobec bliskiej mu osoby. Do dziś brzmią mi w pamięci słowa wyszukane, eleganckie i wyrafinowane, jakby specjalnie przeznaczone do wyrażenia uczuć wyższych. Oprócz poetyckiego słownictwa już sam pomysł wymiany kartek w kręgu znajomych siedzących na wyciągnięcie ręki wydaje się dziś niedorzeczny. Z drugiej strony, jakiej odwagi wymagałoby nie tylko określenie własnych sympatii, ale zasygnalizowanie o tym drugiej osobie. Niby żartem, ale z podtekstem autentyczności, wprawdzie skrywanej, ale możliwej.

Wydaje mi się, że dzisiaj już rozumiem. Nie wszyscy chcemy i potrafimy porozumiewać się w sposób bezpośredni, twarzą w twarz, zwłaszcza, gdy w grę wchodzą nasze pragnienia, ambicje czy po prostu chęć rozszerzenia kręgu przyjaciół. W porównaniu z obecną komunikacją nie stawiającą żadnych barier, niegdysiejszy flirt towarzyski wygląda teraz anachronicznie i napuszenie. Jego odpowiednikiem we współczesnym Facebooku byłoby „poking”, szturchnięcie, będące wprawdzie aktem okazania sympatii czy czułości, albo po prostu przyjaźni lub próbą przyciągnięcia uwagi. Mniej personalne i mniej ważne, ale nie wymagające bezpośredniej komunikacji i z pewnością niezobowiązujące. Szturchać można wprawdzie bez ograniczeń, ale czy jest to gest rzeczywisty, czy jedynie wirtualny, do końca nie wiadomo.

Internet tymczasem ułatwia nie tylko flirt, ale obserwowanie, tropienie, a nawet prześladowanie. A co gorsze, umożliwia anonimowość i zupełną bezkarność tych działań, nie mających przecież wiele wspólnego z komunikacją społeczną w pozytywnym tego słowa znaczeniu. W ramach Facebooka wszystko jest bowiem możliwe. Można więc oglądać zdjęcia, filmiki, czytać komentarze i reagować na przeróżne doświadczenia, wyrażając opinie, czy choćby umieszczając graficzny symbol emocji. Wiemy, wydawałoby się, więcej i szybciej. Okazuje się, niezupełnie prawdziwie.

Wirtualna gęba

Zaledwie kilka lat temu, w roku 2006, kiedy w serwisie uruchomiono tak zwany News Feed, czyli listę czynności wykonywanych przez znajomych na stronie serwisu, spotkało się to z krytyką skierowaną przeciw Zuckerbergerowi. Opinia publiczna dostrzegła wtedy w tym narzędziu formę prześladowania, cyberstalking, za który Zuckerberg musiał przeprosić. W przeciągu zaledwie kilku lat nastroje społeczne zmieniły się do tego stopnia, że tego typu reakcje nie mają już miejsca. Internetowe natręctwo stało się normą. W praktyce nie możemy sobie wyobrazić Facebooka bez funkcji News Feed. Nikogo nie dziwi, że przekraczamy nie tylko granice prywatności, ale dobrego smaku, zarówno publikując treści intymne, ale je komentując. Nikogo także nie bulwersuje fakt, że potencjalni i obecni pracodawcy systematycznie odwiedzają strony swych pracowników, oceniając na podstawie przyjmowanych przez nich póz społecznych, cechy osobowości czy stosowność wizerunku publicznego. Nikogo już nie śmieszy ewaluowanie towarzyskiej gęby.

Facebook zwiększa możliwości społecznych kontaktów. Jest bez wątpienia największą platformą społecznych interakcji. „Time” liczbę użytkowników Facebooka szacuje na 600 milionów. Codziennie publikują oni około miliard nowych treści. Nie oznacza to jednak, że Facebook rozszerza społeczne kontakty. Czyż bowiem można mówić o interakcji w przypadku podglądactwa, penetracji zakamarków cudzej prywatności, czy też zakładania przez nas samych różnych masek, wybranych w zależności od okazji? Czy interakcją jest cyfrowe zaprzyjaźnienie się, poszturchnięcie, zawiadomienie o tym co się lubi, przesłanie danych lub ucięcie znajomości?

Internetowy Wielki Brat

Podobną pogardę dla prywatności i tradycyjnych źródeł przekazu informacji wykazuje Julian Assange, twórca WikiLeaks. Upowszechniając informacje przeznaczone dla konkretnego adresata, burzy on zasady tradycyjnego dostępu do wiedzy i odbiera władzy przywilej kształtowania i interpretowania danych. Komunikacyjna przezroczystość oznacza tym samym pozbawienie autorytetu.

Tradycyjne zasady społecznych interakcji podważa także Groupon, opierając swój sukces ekonomiczny za zakwestionowaniu dotychczasowych interakcji konsumentów z detalistami. Cyfrowy marketing stwarza w tym wypadku szansę na większą skuteczność ekonomiczną, oferując obniżki konsumenckie jak i dochód dla przedsiębiorstw.

Jednak zarówno w przypadku Wikileaks, jak i Groupona, zasada społecznego porozumiewania opiera się na założeniu, że w społecznych kontaktach potrzebujemy pośrednika, Wielkiego Brata, który musi albo zmusić administrację rządową do otwartości albo handlowców do większej spolegliwości wobec klienta. Wbrew pozorom komunikacyjnej przejrzystości, obawiam się, że mamy tu do czynienia z kolejną medialną uzurpacją.

A w przypadku Facebooka jest to zajęcie bardzo dochodowe. Bo najbardziej gorącym towarem była i zawsze będzie informacja o użytkownikach. Nieprzypadkowo niezapowiedziane wizyty składają w siedzibie organizacji nie tylko byli prezydenci, ale dyrektor FBI, zwłaszcza, że Facebook ma bardzo liberalne zasady strzeżenia prywatności. Nikt chyba nie wierzy do końca w to, że do wizyt skłania polityków przesłanie Zuckerberga, którym mają być, empatia i otwartość, wraz z przepustowością łącza komputerowego. Facebook ma bowiem najbogatszą i najbardziej intymną bazę danych o swych użytkownikach niż jakiekolwiek państwo kiedykolwiek posiadało o swych obywatelach.

Totalitaryzm w pojęciu Zuckerberga

„Rzeczą, na której mi naprawdę zależy, jest uczynienie świata bardziej otwartym i połączonym”, stwierdza Zuckerberg. Ale założyciel i dyrektor Facebooka jest komputerowcem żyjącym w świecie wirtualnym bardziej niż jego klienci i nie pamięta nawet nazwiska składającego mu wizytę szefa wywiadu, nie mówiąc już o zrozumieniu jej celu. Otwartość, w pojęciu Zuckerberga, oznacza posiadanie dostępu do więcej informacji, większą przejrzystość, możliwość dzielenia się danymi i wyrażenia opinii na temat świata. A połączenie, jego zdaniem, to po prostu pozostawanie w kontakcie z innymi. Jednak czy jest to dobre zawsze i dla wszystkich? Czyż tego typu stawianie sprawy nie zakrawa na kolejną wersję totalitaryzmu, tak trudnego do rozpoznania dla pokolenia Y, urodzonego w latach 1980.?

„Dlaczego nic chciałbyś pozostawać otwarty, chyba że masz coś do ukrycia?”, oświadcza Zuckerberg. Sam mistrz nie stosuje się jednak do swych nauk. Czy próbowaliście nawiązać z nim osobisty kontakt? Za wyjątkiem oficjalnego portalu przedsiębiorstwa, Mark Zuckerberg pozostaje nieosiągalny dla zwykłych użytkowników. Czyżby miał coś do ukrycia? Czyżby jego osobista prywatność stanowiła techniczną, ekonomiczną i estetyczną niewygodę? Przecież zdaniem Zuckerberga wymiana informacji w jakimkolwiek mniejszym niż pełnym wymiarze jest nieskuteczna.

Zarobić na prywatności

Tymczasem Facebook przynosi ogromne dochody, pomimo tego, że nie sprzedaje ogłoszeń nagłówkowych. Ale oferuje swych ogłoszeniodawcom cos lepszego i w większym stopniu ujawniającego prywatne upodobania użytkowników. Facebook nie musi nawet zgadywać czy przypuszczać opierając się na posiadanych informacji, jak Google na podstawie historii poszukiwań, jakie zainteresowania, upodobania, czy preferencje wykazuje użytkownik. On sam bowiem go o tym informuje. Facebook przyciągnął więc tak renomowanych reklamodawców jak Nike, Vitaminwater, czy Louis Vuitton, ponieważ umożliwia im publikację ogłoszeń skierowanych do konkretnej grupy zainteresowanych ich produktem.

Ponadto, ogłoszenia na Facebooku funkcjonują w kontekście społecznym. Jeśli bowiem twój znajomy zaznacza upodobanie dotyczące konkretnego ogłoszenia, reklama przenosi się ze swego wyznaczonego miejsca na brzegu witryny i staje się częścią News Feed całego kręgu znajomych. Oto w ten sposób ogłoszenie nabiera kontekstu społecznego. Jest bowiem zaprezentowane przez twych znajomych i nosi w sobie ich rekomendację. Dla reklamodawców to złote runo.

W ten oto sposób Facebook staje się narzędziem czerpiącym monetarne korzyści z twych personalnych relacji. Pora, by zastanowić się czy chcemy uczestniczyć w tym widowisku, z którego zyski czerpie przedsiębiorstwo. Jak wszystko w ramach Facebooka nasze uczestnictwo jest dobrowolne. Okazuje się jednak, że ogromna liczba użytkowników ma ochotę, a nawet potrzebę, uczynienia ze swych kontaktów towarzyskich część konkursu ogłoszeniowego ustawionego przez ogromne korporacje. Czy rzeczywiście jest to cena, którą chcemy płacić?

Cyberszpiegostwo

Facebook nikogo nie zmusza do niczego. Przedsiębiorstwo utrzymuje, że nie sprzedaje swych danych ogłoszeniodawcom. Wykorzystuje jednak swe statystyki obejmujące miliony użytkowników do bardziej skutecznego oddziaływania zamieszczanych przez siebie ogłoszeń. Ale czyż nie jest to właśnie forma sprzedaży? Jedynie bardziej zakamuflowanej, bo opartej na informacji dostarczanych przez samych użytkowników? Z jakiegoś powodu Zuckerbergerowi obca jest idea ochrony prywatności na rzecz totalitarnego jej upowszechnienia. Czyż nie wydaje się to Państwu znajome? Czy nie widzieliśmy już tego wcześniej w historii? I nieważne czy gra Zuckergerga toczy się na temat pieniędzy, czy kontroli danych.

Podobnie kontrowersyjna jest idea Juliana Assange z WikiLeaks, że cybertechnologia, z jej absolutną przejrzystością, anonimową wymianą niecenzurowanych informacji, z ujawnieniem sekretów dyplomatycznych, konspiracyjnych powiązań i nieograniczonym dostępem do informacji, może prowadzić do cywilizacyjnego postępu, a z pewnością do rozpadu opresji i urzeczywistnienia zmian politycznych. Do końca nie wiadomo bowiem, czy ujawnienie depesz dyplomatycznych, przeznaczonych do konkretnego i wyrafinowanego adresata, ma wydźwięk aktu dziennikarskiej odwagi, kradzieży informacji, służby publicznej, czy szpiegostwa?

Szacując rzeczywisty wpływ przeciwko WikiLeaks nie mogę pozbyć się wątpliwości, czy niektóre z ujawnionych tajemnic służyły właśnie bardziej otwartemu społeczeństwu, czy też jedynie interesom wąskiej grupy obecnie rządzących. Z drugiej strony nie bardzo dowierzam teoriom zmian rewolucyjnych, wolnościowych, czy też służących interesom bliżej nie skonkretyzowanej i opresjonowanej większości. Teorie te bowiem brzmią niepokojąco znajomo, zwłaszcza nam przybyłym ze Wschodu Europy. Obawiam się, że skonstruowano oto maszynę, którą nie wiadomo jak zatrzymać. Może się bowiem okazać, że dostęp do bliżej nieokreślonej prawdy nie jest wcale potrzebny do szczęścia, pokoju, czy poszanowania innych. Że jest wręcz niewskazany. Bo może być po prostu dla nas niestrawny, albo możemy być nieprzygotowani na nadmiar niekiełznanej informacji. Wiedza nie czyni nas bowiem lepszymi, bardziej tolerancyjnymi, czy po prostu szczęśliwszymi.

Prawdy, których poszukujemy nie funkcjonują bowiem w ramach Facebooka, WikiLeaks, iTunes, GPS, telewizji, Myspace, YouTube, czy telefonu. Pozy, maski, pozory, czy wirtualne twarze, które przyjmujemy na użytek niezorientowanych i niewiedzących lepiej bliźnich nie są w większości sytuacji autentycznie nasze. Traktowanie ich jako prawdziwych byłoby fatalnym nieporozumieniem. Korzystając z internetu, bawiąc się nim, czy po prostu spędzając na nim czas, warto pamiętać o zniekształceniach, wykrzywieniach, czy wręcz celowych fałszach, które kreuje, dla zabawy, ćwiczenia wyobraźni, czy jeszcze nie wiadomo po co.

Prawdą jest natomiast to, że coraz trudniej jest podjąć świadomą decyzję o rezygnacji z wirtualnego funkcjonowania jako dyktatu społecznej normy. Kto ma bowiem odwagę sprzeciwić się powszechnemu przekonaniu, że jest to jedynie właściwy i społecznie akceptowany sposób na utrzymanie społecznego statusu? Do zobaczenia na Facebooku!

Na podst. „Time” Ela Zaworski

 

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor