----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

20 stycznia 2011

Udostępnij znajomym:

Esej zatytułowany „Dlaczego chińskie matki są najlepsze”, autorstwa Amy Chua, opublikowany w ubiegłą sobotę w „The Wall Street Journal”, stał się szeroko komentowaną na internecie kontrowersją. Świadczy o tym ponad 4,000 uwag na łamach witryny wsj.com i około 100,000 na Facebooku, ale przede wszystkim gorące emocje, które wyzwala wśród zarówno zwolenników jak i krytyków tezy. Zakłada ona, że matki azjatyckie wychowują swe dzieci lepiej niż zachodnie.

Reakcje, jak na prowokacją przystało, reprezentują całą gamę, od pochwał dla sprzeciwu wobec współczesnego przyzwolenia na wszystko, do oskarżeń o nadużycia i obsesję na punkcie prestiżu społecznego. Amy Chua, urodzona w Stanach Zjednoczonych Chinka, obecnie profesor Yale Law School, pisze, że chińskie matki wychowują speców od matematyki i wyjątkowe talenty muzyczne, ponieważ od swych dzieci wymagają doskonałości i nie tolerują niczego mniej. Chua twierdzi, że wywodzący się ze wschodnich kultur rodzice są w stanie wymóc na swych dzieciach otrzymywanie najwyższych ocen, natomiast rodzice z Zachodu mogą jedynie prosić swe dzieci by próbowały dać z siebie wszystko. Chińscy rodzice mogą stwierdzić: „Jesteś leniwy. Wszyscy twoi koledzy z klasy mają lepsze wyniki niż ty”, albo „Hej grubasie, schudnij”. Zachodni rodzice, dowodzi pani Chua, borykają się z własnymi sprzecznymi uczuciami dotyczącymi wyników i próbują wyperswadować sobie samym, że nie są rozczarowani osiągnięciami dzieci.

 

Zdaniem pani Chua, o amerykańsko brzmiącym imieniu Amy, powinnością skutecznej chińskiej matki jest podkreślanie wagi wyników akademickich i osiągnięć, a jednocześnie zakazywanie przyjęć z nocowaniem, zabaw z innymi dziećmi, telewizji i zajęć dodatkowych, które nie zostały zaplanowane przez rodziców. W rezultacie tego drylu, twierdzi Chua, zarówno ona sama jak i inne chińskie matki właściwie przygotowują swe dzieci na wezwania przyszłości, a matki zachodnie nie.

Coś musi być na rzeczy. Komplement jaki moja córka otrzymała od nauczyciela gry na skrzypcach sugerował, że jest niemal tak dobra jak jego azjatyccy uczniowie. Zauważyłam także, że Azjaci stanowili absolutną większość zarówno uczestników festiwalu sonatin, organizowanego niedawno w lokalnym koledżu, jak i jego zwycięzców.

Prowokacyjny esej Chua, będący ewidentną formą promocji książki pod tytułem „Battle Hymn of the Tiger Mother”, której jest wyjątkiem, jest opowieścią o tym, że chińskie matki lepiej wychowują swe dzieci niż zachodnie. Autorka przyznaje wprawdzie, że jej sukcesy wychowawcze są chwilowe i że pokory uczy ją jej trzynastoletnia córka. Zapomina jednak wyjaśnić, że jej tygrysi atak na zachodni styl wychowawczy ma o wiele więcej wspólnego ze starciem kultur, jakie stało się udziałem jej rodziny i jej samej, niż z jakimikolwiek poglądami na wychowanie dzieci.

Kontrowersja jest celowym zamierzeniem autorki próbującej przecież rozreklamować i dobrze sprzedać swą książkę. Propagowanie stereotypów dobrze się do tego nadaje. Bo tak niewątpliwie należy opisać jej wysiłek wyraźnego przeciwstawienia sobie wschodniego i zachodniego stylu wychowania. W opisie zmuszania swej siedmioletniej córki do nieustannego ćwiczenia utworu na pianinie poprzez serię poniżających gróźb, obelg i kar, dopóty dopóki dziewczynka zagrała poprawnie, nie ma nic charakterystycznego dla jakiejkolwiek z kultur. Wydaje się nawet, że model zastraszania i poniżania dziecka, przedstawiony w eseju, jest znamienny dla zachowań pozbawionych kulturowego wyrafinowania, czy choćby poszanowania godności osobistej. I pozycja społeczna czy tytuł doktora prawa nie ma w tym wypadku nic do rzeczy. Oto Chua udowodniając korzyści przymusu opisuje jak siedmioletnia wówczas jej córka, Lulu, została zmuszona do wyćwiczenia niemożliwego wtedy dla niej do wykonania utworu Jacques Iberta „The Little White Donkey” przeznaczonego na potrzeby recitalu. Po tygodniu ćwiczenia utworu oddzielnie na prawą i lewą rękę dziewczynka nie była w stanie ich razem połączyć. Chciała zrezygnować, ale matka nakazała jej nieustanne ćwiczenie, nawet kiedy ta uderzała pięścią, demolowała pokój i kopała. Nawet kiedy podarła opracowanie utworu na drobne kawałki, które matka zabezpieczyła naprędce plastikową obwolutą. Chua nie cofnęła się przed groźbą oddania do Salvation Army domku dla lalek, pozbawienia lunchu, obiadu, prezentów z okazji Bożego Narodzenia czy Hanukkah, przyjęć urodzinowych przez dwa, trzy czy cztery lata, by wreszcie oznajmić córce, że grała utwór niepoprawnie, ponieważ w sekrecie obawiała się, że nie umiała tego zrobić. Po czym nazwała ją leniwą, tchórzliwą, dogadzającą sobie i godną współczucia. Nie pomogła nawet perswazja męża. Lulu nie mogła wstać od pianina nawet by napić się wody czy skorzystać z toalety, a matka straciła głos od krzyku. Nieoczekiwanie dziewczynka opanowała umiejętność i poprawnie wykonała utwór na recitalu. Matka potraktowała to jako swą zasługę, pouczając czytelników o charakterystycznej dla kultury wschodu uporczywości i niedopuszczeniu do rezygnacji z wysiłków. Nic bardziej błędnego.

Zachodni rodzice zbyt bardzo troszczą się o dobre samopoczucie dziecka, podsumowuje. Jedną z najgorszych rzeczy, jakie rodzic może popełnić ze szkodą dla samopoczucia dziecka jest przyzwolenie na rezygnację. Z drugiej strony nic tak nie buduje wysokiej samooceny dziecka niż przekonanie, że może zrobić coś, co rodzic traktował jako rzecz niemożliwą, poucza Chua. Zgadzam się z nią tylko w tym ostatnim względzie. Niestety, pani Chua dramatycznie myli się w swym wywodzie. Otóż obelgi, krzyki, zastraszanie, czy zapowiedzi kar nie znikną ze świadomości dziewczynki wraz z nabyciem przez nią kolejnej umiejętności muzycznej czy osiągnięciem kolejnego sukcesu akademickiego. Staną się natomiast częścią jej psychiki i sposobu postrzegania przez nią swej rodziny, procesu uczenia, czy wyobrażeń przyszłości. Co gorsza, przejmie je ona jako naturalną taką formę reakcji w stosunkach z innymi, w tym ze swoimi dziećmi. I wcale nie zmienia sytuacji to, że po awanturze dziecko tuli się do matki w geście pojednania, bo nie jest to w stanie naprawić wyrządzonych szkód psychicznych. Istnieje bowiem subtelna granica pomiędzy tym do czego jesteśmy w stanie nasze dzieci zmusić, a tym, co rzeczywiście przynosi im radość.

Jestem przekonana o tym, że niemal każdy z nas ma na sumieniu podobne nadużycia wobec własnych dzieci. Z pewnością nie są tak drastyczne i niekoniecznie dotyczą gry na pianinie, tym niemniej jednak wiążą się z dramatycznymi próbami pokonania słabości, nieumiejętności czy po prostu dziecięcego lenistwa.

Od swych dzeci słyszałam opowieści o surowym karaniu za nieskuteczną grę w siatkówkę, koszykówkę, czy też inne sporty zespołowe. Okazuje się bowiem, że rodzice, choćby siedząc na ławkach sprawiali wrażenie najbardziej wyluzowanych, to kiedy nikt nie widział, przeobrażali się w napastliwych i rozliczających każdą minutę nieuwagi sędziów.

Na regionalnym etapie biegów długodystansowych na własne oczy widziałam wątłą dziewczynkę płaczącą z wycieńczenia, której matka nie pozwoliła na rezygnację z zawodów. Wprawdzie dziecko upadło w pierwszej minucie i bieg został za pierwszym razem zdyskwalifikowany, ale za drugim startem jakoś poszło, w rezultacie czego cała drużyna szkolna pojechała na zawody stanowe w komplecie.

Na własnym koncie mam ostrą tresurę córki, mającą przygotować ją do solowego wykonania pianistycznego, kilku recitali i innych występów publicznych. Rezultat jest mieszany. Z perspektywy czasu uważam, że Chopina powinni grać jedynie wybitnie uzdolnieni. A jakkolwiek mojej dziesięcioletniej wówczas córci nie można odmówić wrażliwości muzycznej, to nigdy nie będzie ona podstawą jej kariery zawodowej, a jedynie dopełnieniem zainteresowań. Pamiętam, jak oczywisty w przypadku występu publicznego stres ujawnił się u kilkuletniej wtedy dziewczynki w trzęsącym się podczas koncertu mięśniu łydki. Z drugiej strony, występ zapadł jej w świadomość tak głęboko, że do tej pory uważa go za swe największe osiągnięcie i nie mam wątpliwości, że pozytywnie oddziałało to na jej samoocenę.

Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by wcielać w życie wymóg kilkugodzinnego codziennego ćwiczenia na pianinie. Tymczasem zdaniem pani Chua, pierwsza godzina ćwiczeń jest łatwą częścią jej powinności, bo problem zaczyna się z drugą i trzecią. Ale nie o czas ćwiczeń tutaj chodzi. Autorka eseju dowodzi mianowicie diametralnie odmiennej filozofii wychowania. Oświadcza na przykład, że nawet wtedy, kiedy zachodni rodzice uważają się za surowych, zmuszając swe dzieci do palcówek przez pół godziny dziennie, to daleko im do matek orientalnych. W rozmowie z WBEZ pani Chua radośnie opowiedziała jak to pewnego dnia, w odpowiedzi na krnąbrność swej trzyletniej córki odmawiającej ćwiczeń, postraszyła ją wystawieniem ją na mróz na zewnątrz domu. Nie pamiętam już czy groźbę zrealizowała. Nie ulega wątpliwości, że tego typu poglądy, wygłaszane publicznie, służą wyłącznie przyciągnięciu uwagi, a w konsekwencji nieszablonowej i przemyślnie obranej reklamie książki.

Swoją drogą ciekawi mnie co wyrośnie z kilkunastoletnich obecnie córek pani Chua i jaka będzie ich wersja wydarzeń. Ich matka zapomina bowiem, że dziewczynki nie osiągnęły jeszcze niczego, by móc docenić ich sukcesy. Nie wybrały jeszcze szkół, dróg życiowych i nie nawiązały przyjaźni. Czy i w wieku studenckim mama będzie decydować o koledżu, temacie prac dyplomowych, czy zatrudnieniu? Czy nie będzie wtedy za późno na naukę samodzielności? I czy rzeczywiście dzieciństwo ma polegać jedynie na przygotowaniu się do przyjęcia na uniwersytet z ligi bluszczowej?

Rygorystyczna kontrola wychowania dzieci i sterowanie ich zajęciami dodatkowymi, wykorzystaniem czasu, pokonywaniem kolejnych wyzwań edukacyjnych, charakterystyczne dla postawy pani Chua, nie jest mi obce. Cechy te zauważam również u kilku znajomych rodziców wybierających sporty, kierunki studiów czy uniwersytety. Zgadzam się także z sugestią Chinki, że w kulturze zachodniej dominuje pod tym względem co najmniej obojętność. Ze zdziwieniem na przykład obserwuję, że mało kto zgłasza sugestie co do sposobu nauczania, programu czy skuteczności nauczycieli. Jest to zdecydowanie niepopularne, bo też i niewygodne dla rodziców. Wymaga bowiem znajomości materiału, stanowczości i chęci komunikowania się w formie oświadczeń, listów czy zawiadomień na piśmie. Jest z pewnością czasochłonne i nie zawsze wychodzi nam i naszym dzieciom na dobre. Na podstawie własnych doświadczeń stwierdzam jednak, że jest to metoda właściwa i skuteczna. Uczy bowiem nie tylko dyrektora, ale nauczyciela, a może nawet i kuratora szkół publicznych, że nie są bezkarni i że ktoś patrzy im na ręce. Z zainteresowania i zaangażowania rodziców z pewnością także korzysta także dziecko. Pod warunkiem, że robi wszystko co w jego mocy, by wykorzystać swe umiejętności.

Pani Chua nie proponuje pod tym względem niczego rewolucyjnego. Zarabia natomiast na charakterystycznym dla zachodniego społeczeństwa skupieniu na dobrym samopoczuciu, zarówno dziecka jak i dorosłych. To dla dobrego samopoczucia likwiduje się oceny, pozostawiając jedynie ogólnikowe kwalifikatory, z których nic nie wynika. To właśnie pielęgnując swe dobre samopoczucie rodzice unikają podjęcia wyzwań wychowawczych. Pośrednio z taką rodzicielską obojętnością rozlicza się pani Chua prowokacyjnie przeciwstawiając jej stereotyp matki azjatyckiej.

Nie czuję się autorytetem w kwestii określenia na ile poglądy Chua odzwierciedlają postawy i praktykę rodziców azjatyckich. Niepokoi mnie jednak posługiwanie się stereotypem, który w swej naturze ma antagonizujący kulturowo i społecznie charakter. Bez względu jednak na to jak chciałaby nas autorka w założeniu kontrowersyjnej książki zaszokować i ile na niej zarobić, niewątpliwie prawdą jest, że rygorystyczne, wymagające, bezkompromisowe i autokratyczne wychowanie nie jest w żadnym wypadku wyznacznikiem jakiejkolwiek rasy, bynajmniej nie azjatyckiej. Oczywiste jest to, że rodzicielskie nerwice i obsesje są równie popularne wśród Azjatów, jak i nie-Azjatów. Chowanie się za parawanem specyficznej kultury niczego nie zmieni. Wcześniej czy później, bez względu na rasę, kolor skóry i poglądy rodziców na wychowanie, nasze dzieci zechcą żyć po swojemu. A nam, pomimo krzyków, wystawiania na mróz, gróźb i kar, nie pozostanie nic innego niż być dobrej myśli.

Oprac. Ela Zaworski

 

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor