----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

27 stycznia 2011

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Oczekując na wtorkowe orędzie o stanie państwa, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że przypomina ono przemówienia przywódców partyjnych z czasów Polski peerelowskiej. Z góry wiadomo, o czym będzie, oglądać go będą nieliczni, a w możliwość zmiany rzeczywistości nikt już chyba nie wierzy. Przemówienie, które miało dowieść radykalnej przemiany w dziedzinie tworzenia nowych miejsc pracy, zatrzymania gigantycznego deficytu i nawiązania ściślejszych relacji z odradzającymi się republikanami, zamiast nadziei na ożywienie wątłej gospodarki wywołało u mnie niesmak. Było kolejnym oświadczeniem o planowanej zmianie strategii politycznej Obamy, ale nie o stanie państwa.

I tak zresztą zostało pomyślane. Jako szansa na wyrzeczenie się przez Obamę partyjnej stronniczości, charakteryzującej dwa pierwsze lata jego prezydentury, na rzecz przyjęcia postawy centrowej. Nikt nie ma przecież wątpliwości, że gra toczy się nie o gospodarkę, którą nikt nie wie jak naprawić, a o reelekcję. Orędzie o stanie państwa stanowi najlepszą możliwość ponownego zaprezentowania się wyborcom w nowej szacie politycznej.

Nowe szaty prezydenta mają ukazać zasadniczą zmianę jego wizerunku politycznego i dowieść, że porzucił on liberalny program w odpowiedzi na ostry sprzeciw republikańskich oponentów. Brzmi to wymuszenie, ale jest gorzką prawdą polityczną. Większość Amerykanów, nawet demokraci, chcieliby widzieć kompromis legislacyjny prezydenta wobec obu partii w następnych dwóch latach. Ten wydźwięk pojednawczy jest zasadniczą zmianą w stosunku do bardziej walecznej retoryki ostatnich dwóch lat, kiedy Obama oświadczał, że republikanie zasługują na usunięcie się w cień wobec demokratów. Opulikowany ostatnio w Tribune sondaż dowodzi, że 93% ankietowanych uważa, że w dwóch następnych latach prezydent Obama powinien skupić się na pracach ustawodawczych, co do których zgadzają się demokraci i republikanie.

Drastyczna zmiana wizerunku politycznego nie jest niczym nowym w historii poprzednich kadencji prezydenckich. Ostatni demokratyczny prezydent, Clinton, także wygłaszał swoje orędzie w roku 1995 po utracie kontroli Kongresu przez swą partię, z przesłaniem by pozyskać wyborców. W swym orędziu oświadczył, że „era dużych administracji rządowych się skończyła”, po czym wygrał wybory.

Nowe szaty prezydenta

Przemówienie Clintona było jednym z pięciu najbardziej oglądanych orędzi prezydenckich. W popularnej piątce znajduje się przemówienie George W. Busha z roku 2003 (38.8%) wygłoszone w przededniu wojny z Irakiem, orędzie Clintona z roku 1998 (37.2), wyemitowane zaledwie w tydzień po ujawnieniu jego romansu z Monicą Lewinsky, pierwsze przemówienie Busha po rozpoczęciu kadencji z roku 2002, które miało miejsce cztery miesiące po wydarzeniach 9/11 i po trzech miesiącach od rozpoczęcia wojny w Afganistanie, po czym wyżej wspomniana mowa Clintona, która odbyła się w czasie ostrej bitwy o plan reformy służby zdrowia.

Nowe szaty Obamy trącą jednak starzyzną. Pomimo prób odwołania się do źródeł amerykańskiej przedsiębiorczości, przywołania przykładów inicjatywy i innowacji, we wtorkowym orędziu zabrakło konkretów. Stąd zapowiedź zmian w różnorodnych dziedzinach, od polityki energetycznej, przez reorganizację systemu podatkowego, działań rządu, po nieokreśloną reformę imigracyjną, przypomina wielowątkowość planów pięcioletnich, obejmujących wszystko i wszystkich. Wszyscy wiemy, że w praktyce zostały po tym tylko butwiejące na siatkach ogrodzeń czcze hasła w stylu: „Budujemy nową Polskę”, „Nich żyje jedność narodu”, czy „Nasze jutro zaczyna się dziś”. Czyż dzięki swej ogólnikowości nie pasowałoby równie dobrze do kontekstu Ameryki z roku 2011? Nie ma w tym zresztą winy Obamy. Wszystkie przemówienia brzmią bowiem podobnie. Bez względu na to, czy wygłasza je demokrata czy republikanin.

Rząd a kwestia łososia

W orędziu Obamy zabrakło jakiejkolwiek sugestii rozwiązania problemu galopującego bezrobocia, choć dużą część swej przemowy prezydent poświęcił zagrożeniu konkurencyjnością zatrudnienia zagranicznego. Prezydent nie zaoferował żadnego nowego programu gwarantującego zatrudnienie obecnie bezrobotnym. Zamiast konkretów w sferze zatrudnienia przeskoczył na temat edukacji i technologii, w których, jego zdaniem, wydatki są niezbędne dla zapewnienia konkurencyjności Stanów Zjednoczonych w porównaniu z innymi krajami. W dziedzinie szkolnictwa zapowiedział zastąpienie Bushowskiej ustawy „No School Left Behind” innym planem, ale, po raz kolejny, zabrakło szczegółów. Oprócz górnolotnych wezwań do prześcignięcia reszty świata w zakresie innowacji, edukacji i budownictwa, prezydent nie sprecyzował co miałoby to oznaczać w praktyce.

Zapowiedział zredukowanie korporacyjnego poziomu opodatkowania i zezwolenie na porozumienia wolnocłowe, które miałyby rozszerzyć eksport Stanów Zjednoczonych, ale nie wiadomo jak miałoby to oddziałać na sytuację na rynku zatrudnienia. Propozycje prezydenta objęły również zamrożenie wydatków federalnych nie związanych z bezpieczeństwem narodowym, ale, po raz kolejny, zabrakło liczb i dat. Prasa na drugi dzień wypełniła te oczywiste braki informacjami uzyskanymi od doradców Obamy, którzy oszacowali wielkość planowanej redukcji deficytu o ponad $400 w ciągu najbliższych 10 lat, ale liczb tych prezydent nie wymienił w swym orędziu.

Najbardziej znamienne dla ogólnikowości proponowanych zmian było nadmienienie problemu nielegalnej imigracji i zabezpieczenia granic, w zakresie których Obama nie przedstawił żadnych propozycji. Zamiast tego dowiedzieliśmy się, że od tej pory przed homoseksualistami nie będą stawiane bariery służby wojskowej. Prezydent wyjaśnił, że na terenie uniwersytetów znajdą od tej pory miejsce biura rekrutacyjne. Co pobrzmiało dziwnym zgrzytem, bo jednocześnie prezydent obiecał, po raz kolejny, wycofanie wojsk z Afganistanu na początku czerwca. Niezamierzenie przypadkowo, zaraz po wzmiance o homoseksualistach, prezydent wymienił także amerykańskich muzułmanów, obiecując należne im zabezpieczenie wolności.

Zbyt dużo rządu, podatków i wydatków

Obama oszczędził nam również szczegółów co do planowanej reorganizacji administracji rządowej. Przyznam jednak, że zabawny okazał się podany przez niego przykład łososia, którym obecnie zajmują się aż dwie agencje rządowe, w zależności od tego czy pochodzi on z farm hodowlanych, czy z wód oceanicznych. Łosoś wędzony wymagałby zapewne trzeciej agentury rządowej, dodał Obama z właściwym mu przekąsem.

Nieskonkretyzowaną różnorodność propozycji zmian, zaprezentowaną w orędziu, republikanie pojęli jako charakterystyczne dla demokratów próby uzasadnienia dodatkowych wydatków. W oficjalnej odpowiedzi na orędzie Obamy, senator Paul Ryan z Wisconsin podsumował plany prezydenckich zmian jako „zbyt dużo kontroli rządowej, zbyt wysokie podatki i zbyt duże wydatki po to by zrobić za dużo”. Tak więc, wśród haseł Obamy nie było takich, których byśmy już wcześniej nie słyszeli. Ale nie ma to większego znaczenia, bo nikomu nie chodziło o hasła propagandowe, a konkretne zapowiedzi drastycznych zmian administracyjnych. Tych jednak nie usłyszeliśmy. Rozczarowanie na twarzach bezrobotnych, zgromadzonych w jednej z dotkniętych recesją fabryk, gdzie słuchali przemówienia prezydenta, było ewidentną reakcją. Szkoda, że nikt nie zwrócił na to uwagi.

A co z bezrobotnym?

A nie było to przypadkowe. Wydaje mi się bowiem, że w oratorstwie i górnolotności obietnic Obamy zagubił się po prostu człowiek. Ten nie najmłodszy, który jeszcze wprawdzie utrzymał zatrudnienie i dom, ale nie wie na jak długo. Bądź ten, który już od dwóch lat pozostaje bezrobotny, bez koneksji i szans na pracę. Samopoczucia nie poprawi mu prezydencka wzmianka o pięćdziesięcioletniej studentce biotechnologii, która kontynuuje edukację w intencji zainspirowania swych dzieci. Nabieram coraz większej pewności, że tego typu prezydenckie motywowanie wywiera na odbiorcach skutek odmienny od zamierzonego. Wydaje mi się, że prezydenckie zapowiedzi innowacyjności w dziedzinach, które, jak biotechnologia czy energetyka słoneczna, jeszcze kilkanaście lat temu nie istniały, zabrzmiały w zdziesiątkowanym przez bezrobocie społeczeństwie, jako zagrożenie. Myślę, że niewiele lepiej po wysłuchaniu prezydenckiego orędzia czuje się młody absolwent amerykańskiego uniwersytetu, dla którego stałe zatrudnienie jest terminem tak odległym jak dostatnia emerytura.

W orędziu Obamy zabrakło także odwołania do Boga jako tradycyjnie podstawy i gwaranta wolności amerykańskiej. Przemówienie Obamy różni się pod tym względem od innych prezydenckich orędzi. Wyjątkiem są wstydliwie i pospiesznie wypowiedziane na końcu błogosławieństwa dla zebranych i Ameryki. Ale to raczej wymóg formalny, niż zamierzony przekaz. Obama poczuł się do tego stopnia pewnie, że uniknął jakichkolwiek odniesień do boskich podstaw etyki społecznej. Zostały one zastąpione gwarancjami poprawności politycznej, w tym swobód dla muzułmanów, homoseksualistów i wszystkich chętnych do manipulacji na komórkach macierzystych. Przyznam, że w tym kontekście, w którym najbardziej podstawowe formy religijne są ukryte albo przynajmniej częściowo zamaskowane, czuję się nieswojo.

Kiepskie widowisko

Nie ulega jednak wątpliwości, że orędzie o stanie państwa należy do widowisk powszechnie lekceważonych. Będąc niegdyś bacznie śledzonym przez widownię całego kraju podsumowaniem osiągnięć prezydentury, charakteryzuje się obecnie coraz bardziej malejącym zainteresowaniem. Nawet ci, którzy je oglądają, prawdopodobnie niewiele z tego pamiętają. Historycznie jednym z najbardziej pamiętnych sformułowań było Bushowskie określenie Iraku, Iranu i Korei Północnej jako „osi zła”, czyli rządów prowadzących agresywną politykę zagraniczną, wspomagających terroryzm i dążącą do wyprodukowania broni masowego rażenia. Ale i ono nie zdobyło popularności z powodu tego, że tak wiele osób oglądało oryginalne przemówienie. Sformułowanie stało się sławne, ponieważ przygotowało scenę na wojnę z Irakiem i scharakteryzowało postawę Busha wobec polityki zagranicznej państwa. Podobnie ikoniczny charakter miało oświadczenie Clintona o zakończeniu ery wielkich administracji. Orędzie Clintona stanowiło zasadniczy moment w jego administracji, przepowiadając przejście na pozycje centrowe, reformy opieki socjalnej i zbilansowanie budżetu. Ale zaledwie co trzeci Amerykanin posiadający telewizor przyłączył się do jego oglądania.

Pomimo wzrastającej liczby widzów telewizji w Stanach Zjednoczonych, systematycznie maleje liczba odbiorców orędzia prezydenckiego. Orędzie z roku 2000 przyciągnęło zaledwie połowę widzów z roku 1993, co stanowiło spadek z 41.2 milionów widzów do 22.5 milionów. Postępujący spadek oglądalności, za wyjątkiem lat 2002 i 2003, potwierdza także kandydatura Busha. Wydaje się, że widzów nie odstrasza nie tyle nudny, litanijny format spektaklu, co możliwość wyboru innej rozrywki. Jakkolwiek licza nadawców emitujących przemówienie niemal potroiła się w ostatnich dwudziestu latach, każdy, kto włączył telewizję we wtorkowy wieczór miał do wyboru wiele więcej możliwości. Popularną twarz, pikantny skandal czy wojnę. To duża różnica w porównaniu z okresem świetności głównych sieci telewizyjnych, kiedy każdy, kto chciał oglądać program telewizyjny miał niewielki, albo żaden wybór, i chcąc nie chcąc musiał oglądać orędzie prezydenta.

„Nie są to przełomowe momenty dla prezydentów”, poświadcza Julian Zelizer, profesor historii i spraw międzynarodowych w Princeton. „Kilka razy zdarzyło się, że późniejszy rozwój wypadków sprawił, że to co prezydent powiedział nabrało znaczenia. Nie jestem pewien jak można to przewiedzieć, kiedy się ogląda”, wyjaśnia.

Tegoroczne orędzie, kapiące retoryką o pogodzeniu obu partii i o konieczności uprzejmej dyskusji parlamentarnej, było, mówiąc szczerze, spektaklem długim i nudnym. Zdecydowanie wolę, kiedy senatorzy wykrzykują do przemawiającego prezydenta „Kłamiesz!” albo przynajmniej mamroczą pod nosem: „To nieprawda”.

Problem w tym, że orędzie okazało się nie tylko klapą widowiskową, ale przede wszystkim strategiczną. Nie sposób bowiem inwestować w nowe dziedziny, a jednocześnie redukować deficytu, prosić Kongres o wyeliminowanie rezerw, a tym samym zaaprobowanie wydatków, likwidować luki podatkowe i proponować posunięcia, które niewątpliwie będą wymagały nowych dochodów podatkowych. Gdy wmawia się nam zbyt wiele, zwykle są to tylko polityczne dyrdymały, wygłaszane ku uciesze szerokich mas. Szkoda na nie czasu. Lepiej przełączyć się na ulubiony serial.

Oprac. Ela Zaworski

 

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor