Chicago nie ma może już tak wielkiego jak przed laty wpływu na resztę kraju, takiego choćby jaki obecnie mają duże miasta wschodniego i zachodniego wybrzeża, ale z pewnością jest sercem środkowego-zachodu. To, co dzieje się u nas ma znaczenie nie tylko dla całego Illinois, ale także sąsiadów – Wisconsin, Indiany, czy Minnesoty.
Minione wybory były z pewnością bardzo ważne, ale nie nazywałbym ich historycznymi. Zmiana na najwyższym urzędzie, nawet po tylu latach, nie oznacza automatycznie zmian w polityce, przywilejach, podejściu do biznesu i choćby częściowej rezygnacji ze zbyt wielkich, często szkodliwych wpływów i układów.
Gdyby spełnione zostały te warunki, to tak, historyczna zmiana. Jednak na razie nic na to nie wskazuje. Mam nadzieję, że Chicago dokonało właściwego wyboru, choć na pewno nie rewolucyjnego. Zresztą wszyscy, łącznie z nami, pisali o każdym możliwym scenariuszu przez prawie pół roku, więc przypominanie tego teraz nie jest konieczne. Idąc do urn wyborczych mieszkańcy doskonale wiedzieli, jakie konsekwencje przyniesie każdy głos. O Emanuelu wiemy sporo, o odchodzącym burmistrzu dowiemy się niedługo jeszcze więcej. Wszystko ponad to byłoby niepotrzebnymi spekulacjami.
Richard Daley chyba faktycznie wybiera się na emeryturę, bo we wtorek przebywał z żoną na wakacjach w ciepłych krajach i w najmniejszym stopniu nie próbował wpływać na wyniki. Oczywiście swoje zrobił w czasie kampanii, więc teraz mogło to być działanie celowe. Takie alibi na wypadek, gdyby głosowanie potoczyło się inaczej, albo wybór okazał się nietrafny.
Co nazwałbym historyczną zmianą? Dążenie do zrównania szans sektora prywatnego. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat miastem tym rządził strach. Gdy Daley starał się o olimpiadę nie odmówił mu nikt. W krótkim czasie zebrano miliony prywatnych dolarów. Nikt nie odważył się powiedzieć nie. Większość pomysłów odchodzącej administracji należało otwarcie popierać albo milczeć. Krytyka była zabroniona. Szkodziła interesom.
Byłoby dobrze, gdyby firmy inwestowały w Chicago ze względu na sprzyjające warunki, a nie dlatego, że namówił je do tego burmistrz przyznając darmowe pomieszczenia, ulgi podatkowe i obiecując wykończenie konkurencji.
Historycznym wydarzeniem na pewno byłoby ograniczenie wpływu związków zawodowych oraz wszechobecnych układów. W Bostonie liczy się wykształcenie, w Nowym Jorku stan konta, w L.A zdrowie i uroda. U nas znajomości. Bez nich nie ma tu czego szukać.
Dlatego właśnie wielu młodych, ambitnych ludzi opuszcza Chicago i pomaga rozkwitać innym miastom. Przez ostatnie dwadzieścia lat Chicago zwalniało na tyle znacząco, że teraz już nawet nie widzimy kurzu zostawianego na drodze przez pędzące do przodu metropolie.
Nie chciałbym jednak, by ograniczanie roli związków przebiegało podobnie jak w sąsiednim Wisconsin. Na początku wyglądało to na dbałość o budżet, w tej chwili, zwłaszcza po opublikowanej w mediach rozmowie z udającym bogatego biznesmena bloggerem wszystko wskazuje jednak, że nowy gubernator tego stanu chciałby zaistnieć w podręcznikach do historii i najbardziej zależy mu na medialnym wizerunku. W końcu zaproponowane zmiany mają przynieść bardzo symboliczne oszczędności, niemal niezauważalne dla budżetu Wisconsin. Wygląda też na to, że Scott Walker ma większe ambicje, a nic nie pomaga się wybić młodemu politykowi bardziej, niż kontrowersja. Wciąż uważam, że postępuje słusznie, jednak rozgrywa to bardzo źle. Bawi nas, jako nie związanych bezpośrednio z wydarzeniami na północy fakt, ze tamtejsi legislatorzy z partii demokratycznej wydają swe senatorskie diety w chicagowskich hotelach i restauracjach próbując uniknąć obowiązku głosowania. Niewątpliwie dziwne metody, może nawet śmieszne tak długo, jak nie dotyczą nas. Myślę jednak, że Wisconsin może dać początek większej, pokojowej mam nadzieję rewolucji.
Wracając do Chicago należy zastanowić się, czy nowy burmistrz może to wszystko zrobić? Oczywiście zawsze istnieje taka ewentualność, ale na razie nie robiłbym zakładów. Przede wszystkim musi ustalić hierarchię w mieście, podporządkować sobie radnych, a dopiero wtedy zająć się budżetem i jego problemami. Prawdopodobnie nie będzie w stanie albo nie będzie chciał wywiązać się z wszystkich obietnic przedwyborczych. Po pierwsze dlatego, że wymagałoby to naprawdę rewolucyjnych zmian, na które miasto nie jest gotowe. Po drugie było jest ich zbyt wiele. Skończy się na spektakularnych zwolnieniach w sektorze publicznym i ograniczeniu wydatków. Oczywiście w departamentach mających najmniejszy wpływ na ewentualną reelekcję. I jeszcze na ruszeniu pieniędzy zgromadzonych na kontach TIF.
Rahm Emanuel nie będzie w stanie zmienić mentalności mieszkańców Chicago, dla których układy są powodem do dumy, tematem żartów, a ciężko pracujący, uczciwy obywatel z góry skazany jest na niepowodzenie i przydaje się wyłącznie w czasie wyborów. Czego najbardziej boją się urzędnicy i pracownicy miejscy, a także wielka liczba chicagowskich biznesmenów? Pozbawienia ich znajomości, co wiązałoby się z wyrzuceniem poza nawias lepszej, uprzywilejowanej grupy. Dlatego zrobią wszystko, nawet nieproszeni, by w tym klubie pozostać. Osobą, która może ich tego pozbawić jest burmistrz. Zrobią dla niego wszystko, bez proszenia.
Pozostaje mieć nadzieję, że Emanuel okaże się tak ambitny, jak w przeszłości. Że nie będzie chciał naśladować klanu Daley i ma swoje własne pomysły, które, co najważniejsze, zechce realizować. Mieszkańcom Chicago życzę pomyślności i gratuluję nowego burmistrza.
Jedno tylko nie daje mi spokoju. Richard Daley nie był może idealny, ale kilka rzeczy udało mu się. Nie można wszystkiego, co robił negować. Obserwując mieszkańców i działaczy odnoszę wrażenie, że gotowi są burzyć pomniki odchodzącego dyktatora. A przecież niektóre są naprawdę ładne. Zastanówmy się, które zostawić, a z którymi należałoby się pożegnać. Miłego weekendu.
Rafał Jurak