----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

03 marca 2011

Udostępnij znajomym:

Tegoroczne Oscary zostały wystylizowane na bardziej odmłodzone i supermodne, jak zapowiedzieli już w pierwszych minutach gospodarze James Franco i Anne Hathaway. Ich komentarze wskazują też na próbę pozyskania młodszej demograficznie populacji widzów i desperackie usiłowanie wykreowania widowiska współczesnego. Efekt końcowy był jednak mieszany, a raczej pomieszany, jak nieśmieszne wykrzykiwanie pozdrowień do babki Franco i matki Hathaway, poprzedzające wejście na scenę borykającego się z następstwami zawału a starającego się o rozbawienie publiczności 94-letniego Kirka Douglasa. W rezultacie mieliśmy do czynienia z rozziewem stylistycznym i nienaturalnością prowadzących, którzy starali się za bardzo. Z zażenowaniem obserwowałam więc jak niezupełnie wiedzieli czy mają naśladować gwiazdki z MTV Movie Awards, czy wykazać swobodę i swadę komediantów starej szkoły, łączących piosenkę z tańcem i żartem, czy też zachować klasę i powściągliwość. Winą za to absolutnie nie powinniśmy obarczać prowadzących, jak przytomnie zauważył obserwujący widowisko zza laptopa mąż, łypiąc z ukrywanym zainteresowaniem na przepiękną Hathaway. Ale nawet najbardziej urocza i gibka prowadząca nie przesłoni gorzkiej prawdy. Że stare, dobre Oscary przeżywają kryzys tożsamości.

Faktycznie, starań nie można odmówić urodziwej Hathaway, której długa i klasycznie ukształtowana sylwetka miała przypominać stary, dobry Hollywood, a pokrzykiwania, przybijanie piątki i odsłaniający idealne uzębienie uśmiech miały być orzeźwiająco odmładzające. Nieco z innej bajki wydawał się jej partner, który odgrywał chyba rolę uchylającego się od konferansjerki znudzonego obiboka, wypatrującego nad głowami siedzących gwiazd czegoś czego tam nie było. Wszystko to było jeszcze w porządku, utrzymując się w konwencji nie posiadających doświadczenia prowadzących, nieco kontestujących przyjęte w ubiegłych latach dowcipkowanie z gwiazdami. Dysonans wkradł się nieco później, gdy cierpiący na pourazową wadę wymowy Douglas zapowiedział Melissę Leo. Ta z kolei wydała się tak zaskoczona nagrodą, że wulgarnie przeklęła, wywołując u mnie tęsknotę za finezyjnym przygotowaniem tekstów, odczytywanych jedynie potem przez gwiazdy różnego formatu. „To młode i hipowe Oscary”, podsumowała Hathaway, ślicznie się śmiejąc. Problem w tym, że bez względu na to do jakiej grupy wiekowej widowisko by się nie odwoływało, były to raczej Oscary żenujące.

Jestem jak najdalsza od stwierdzeń potępiających widowisko oscarowe jako schlebiające gustom plebejskim, a więc niższym, czy wręcz prostackim. Doskonale rozumiem, że dobra zabawa niekoniecznie musi polegać na sztucznej reaktywacji komedianctwa w połowy ubiegłego stulecia, obejmującego taniec, śpiew i inteligentną pointę. Prawdą jest też, że show oscarowy oznacza coś innego dla każdej generacji. Dla mojej był chyba importowanym pościgiem za artystycznym marzeniem, niedościgłym dla nas wtedy nieskrępowaniem, ale i ogładą towarzyską, wyrafinowanym ubiorem i lekkością przekazu. Z żalem zauważam, że współczesne widowisko oscarowe jest także nieskrępowane, ale zmierza w inną stronę. Oscyluje w kierunku kultury tandety, podkultury, czy wręcz prostackości, z powodów czysto komercyjnych, w celu utrafienia w niewybredne gusty mas. Ten swoisty populizm tłumaczy oscarowe równanie w dół, chęć naigrywania się z obowiązujących w tym względzie wymogów wysokiego stylu, czy wręcz celową trywializację przekazu. Żyjemy przecież w erze komunikacji natychmiastowej, a więc niegramatycznej, dosadnej, odartej z jakiegokolwiek zawoalowania i nie pozostawiającej złudzeń, co jest mylone z autentycznością i bezpośredniością.

Pie...one Oscary

Kiedy jednak Melissa Leo, ponoć z powodu wielkiego wzruszenia, pozwoliła sobie na wtrącenie wulgaryzmu, to zamarzyłam o obowiązku odczytywania przez aktorów tekstu z prompterów. I nie miałabym nic przeciwko wcześniejszemu ich cenzurowaniu. Aktorka, nie mająca nic odkrywczego do powiedzenia, dowiodła, że zdolność do przekonywującego odegrania roli może mieć niewiele wspólnego z kreatywnością intelektualną, a z pewnością nie oznacza finezji wypowiedzi czy subtelności emocjonalnej. Przekleństwo Melissy Leo, w trakcie wygłaszania podziękowania po otrzymaniu nagrody w kategorii aktorki drugoplanowej w filmie „The Fighter”, nie było jednak największą gafą wieczoru. Główny nietakt popełnił Franco, który zlekceważył nagrody za osiągnięcia techniczne mówiąc „Gratulacje, maniacy”, co zostało przywitane głupawym śmiechem Hathaway. Wystarczy skontrastować ten wygłup z podziękowaniami Natalie Portman na rzecz osób spoza sceny, którzy pozostając anonimowi przyczynili się do jej sukcesu w „Czarnym łabędziu”, by zdać sobie sprawę z różnicy pomiędzy dowcipem zaprezentowanym przez tegorocznych prowadzących, a klasą w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.

Wydaje się, że Oscarom 2011 brakowało właśnie klasy, stylu i splendoru tradycyjnie utożsamianego z tą podniosłą uroczystością. Widowisko samo z niego zrezygnowało próbując dogodzić gustom młodszej grupy demograficznej, wymienianej przez Hathaway przynajmniej tyle razy ile razy zmieniała sukienki, więc zgodnie z informacjami prasowymi, osiem, licząc czerwoną suknię noszoną na czerwonym dywanie. Kaprysom młodzieży podlegał wybór samych prowadzących, a poza tym obecność Timberlake, który udawał, że posiada aplikację do telefonu komórkowego dotyczącą zmiany scenografii, a zwłaszcza komicznie nieskuteczny segment będący montażem filmowym, parodiującym popularne w tym roku musicale, w tym Harry Potter, Insygnia Śmierci, Social Network i Zaćmienie. Sam Franco zajmował się przesyłaniem krótkich wiadomości tekstowych podczas całego widowiska, całość wieńczył występ chóru szkolnego, a przybywającym gwiazdom można było zadawać pytania za pośrednictwem Facebooka. Wszystko to jednak okazało się niewystarczające, by zatrzymać młodzież przy telewizorach. Większość koleżanek moich dorastających córek zrezygnowała z oglądania Oscarów głównie z powodu znudzenia przydługim show, trzymającym przy odbiorniku przez trzy i pół godziny. To zdecydowanie za długo by oglądać sukienki i wysłuchiwać litanii podziękowań. Ciekawe, że aż 55 procent sondowanych czytelników Chicago Tribune przyznaje, że chciałoby przede wszystkim widowiska rozrywkowego. Ja też. Tymczasem tegoroczne Oscary śmieszne nie były. Być może dlatego, że starały się o to zbyt bardzo. Z pewnością zatraciły przy tym swą klasę, której życzyłoby sobie jedynie 23 procent czytelników Chicago Tribune.

Historie nieśmieszne

A może chodzi nie tyle o styl, ale o treść przekazu, której po prostu zabrakło w desperackim poszukiwaniu środków dotarcia do jak najszerszej grupy odbiorców. Wydaje mi się, że producenci tegorocznych Oscarów zapomnieli o tym, że głównym pretekstem tego ekscytującego przeglądu towarzyskich elit był i ciągle jest film. A właśnie o filmach mówiono najmniej podczas długiego i wyszukanego pokazu.

Tegoroczna uroczystość wręczenie nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej rozpoczęła się przecież filmowo. Problem w tym, że dobrą chwilę zajęło zorientowanie się o co chodzi w skomplikowanym montażu, w którym zagrali właśnie oczekujący na scenie prowadzący. Otwierający ceremonię zbitek scen z nie oglądanego w większości przez odbiorców filmu, Incepcja, w którym gospodarze programu odgrywają podróż przez marzenia poprzedniego gospodarza programu, Alca Baldwina, jak nawet sam opis sugeruje, jest pomysłem zbyt finezyjnym, by przykuć i utrzymać uwagę publiczności. Przypominał bardziej komiks, w którym jednak poszczególne scenki, które okazały się być scenami z nominowanych filmów, w których zostali obsadzeni prowadzący, nie zostały połączone w spójną całość w sposób niezauważalny. Montaż inaugurujący spektakl miał być pomysłowy, kolorowy i oryginalny, a wyszedł niezręcznie, konfundująco i żenująco.

To wielka szkoda, bo tegoroczne filmy nominowane do Oscarów, ale i te, które nie dostały się do dziesiątki nominowanych, miały do przekazania ogromny ładunek emocjonalny, zupełnie pominięty zarówno w scenariuszu ceremonii, jak i podczas towarzyskiej gali. Wydaje się, jakby producenci widowiska zapomnieli, że rozrywka stanowi jedynie część filmowych doświadczeń, które przecież opierają się na próbie zarejestrowania najbardziej dramatycznych, ekstremalnych i traumatycznych doświadczeń ludzkich. I te właśnie najciemniejsze zakamarki duszy, psychiczne zmagania i wycieczki do nierozpoznanych rejonów świadomości człowieka nadają filmom ponadczasowego wymiaru, a zarazem skłaniają nas ku filmowej fikcji. Najtragiczniejsze doświadczenia ludzkie, jak choroba, kalectwo, uraz, szaleństwo, śmierć, czy strata, poruszają nas najbardziej, bo uchylają tajemnicy najgłębszych wyzwań i zmagań człowieka.

Wyłamane z komiksu

Tymczasem mająca przyciągnąć młodszą widownię obowiązująca w tym roku rozrywkowość oscarowego widowiska nijak miała się do uniwersalnych przeżyć zarejstrowanych w takich obrazach jak „Biutiful”, o umierającym na raka samotnym ojcu, borykającym się z serią innych tragedii, czy „Czarny łąbędź”, rejestrującym utratę świadomości, lub oddającym rozpacz opłakującej śmierć dziecka matki w „Między światami” („Rabbit Hole”). Skala dramatyzmu nominowanych filmów różni się z roku na rok, ukazując mniej lub bardziej skrywany ukłon w stronę politycznej poprawności, jak w tegorocznym „Wszystko w porządku” (The Kids Are All Right”), czy społecznej aktualności, jak w „Social Network”, czy „Incepcja”.

Tę nieprzystawalność zaplanowanej zabawowości widowiska w zestawieniu z uniwersalizmem zmagań filmowych bohaterów można było zauważyć nawet w momencie wyjścia na scenę Colina Firtha, który ewidentnie wyłamał się z konwencji komiksu tegorocznych Oscarów. Wyważone emocjonalnie, inteligentnie skomponowane podziękowanie, nawet pomimo przyznania się do niestrawności, stanowiło jaskrawy kontrast dla niezbornych i logicznie nieuzasadnionych wykrzyknięć jego amerykańskich kolegów po fachu. Firth, który w swej powściągliwości, autoironii i klasie przypominał typowego brytyjskiego gentlemana, w elokwentny sposób oddał cześć autorowi scenariusza, Seidlerowi, „którego własne zmagania ofiarowały tak wielu ludziom pożytek z jego wspaniałego głosu”, reżyserowi Hooper za „ogromną odwagę i przenikliwość” i swej żonie, Livii, za „tolerowanie jego przelotnych iluzji królewskości”. Naprawdę szkoda, że sztuka słowa, wyrafinowanie kulturowe i dobre maniery nie są wymogami amerykańskiej ceremonii wręczenia Oscarów.

Podczas 83. ceremonii Amerykańskiej Akademii Filmowej „Jak zostać królem” („The King’s Speech”) otrzymał praktycznie wszystkie możliwe nagrody. Został uhonorowany w kategorii za najlepszy film, a także najlepszego aktora dla Colina Firth oraz najlepszego reżysera, Toma Hooper. Czwartego Oscara film ten zdobył w kategorii za oryginalny scenariusz przyznany Davidowi Seidlerowi. Ten dramat historyczny opowiada o przyszłym królu Anglii, George VI, który utraciwszy nadzieję na wyleczenie swej wady, zwraca się o pomoc do obrazoburczego logopedy przed wstąpieniem na tron. „Czuję, że moja kariera właśnie wzniosła się na szczyt”, zauważył Firth ze śmiertelną powagą. Akceptując Oscara za reżyserię filmu, Hooper podziękował swej matce za znalezienie scenariusza. „Morałem tej historii jest, że trzeba słuchać swej matki”, stwierdził.

Podobnie jak „The King’s Speech”, dreszczowiec „Inception” wygrał cztery Oscary, za kinematografię, dźwięk, montaż dźwięku i efekty specjalne. „Social Network zdobył trzy główne nagrody, za najlepszy scenariusz adaptowany, montaż i muzykę. Początkowo film zdawał się być faworytem, dominując nagrody krytyków i zdobywając Golden Globe jako najlepszy dramat roku. Był charakteryzowany jako aktualny i nowoczesny w swym zakulisowym opisie powstania Facebooka. Przypomina filmy oddające ducha czasu, w rodzaju „The Graduate” z 1967, czy „Jerry Maguire” z 1996, których bohaterowie znajdują się w konflikcie z otaczającym ich światem. Warto jednak zauważyć, że żadem z nich, jakkolwiek najbardziej aktualny, nie został nagrodzony najwyższą nagrodą. Wkrótce jednak „Jak zostać królem” zaczął zdobywać nagrody stowarzyszeń filmowych, w tym stowarzyszenia reżyserów, producentów i aktorów. „The King’s Speech” plasuje się w serii takich zdobywców Oscarów, jak „Rain Man” z 1998 czy „Beautiful Mind” z 2001, w których jednostka triumfuje wobec przeciwności losu. „Jak zostać królem” było więc pod względem tematycznym opcją pewniejszą i tradycyjnie hollywoodzką.

Nie w porządku

Tradycyjną już płytkość oscarowego spektaklu przerwały jednostkowe zaangażowane wystąpienia, które ogłupiałej widowni miały przekazać ważne treści, nie tylko polityczne. Taki charakter miał komentarz Charlsa Fergusona, który towarzysząc Audrey Marrs odbierał Oscara w kategorii najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego za „Inside Job”. „Proszę mi wybaczyć, ale muszę rozpocząć od przypomnienia, że trzy lata od wybuchu przerażającego kryzysu finansowego, spowodowanego przez ogromne oszustwo, żaden dyrektor finansowy nie poszedł do więzienia, i jest to nie w porządku”. Wystąpienie tego typu, odwołujące się do świadomości odbiorców, stanowiło zasadniczy kontrapunkt widowiska, zdawałoby się formalnie nadętego i pozbawionego istotnych treści przekazu. Mam jedynie nadzieję, że praca reżysera, który dowodzi niepokojąco bliskich związków pomiędzy światem polityki, finansów i nauki, obciążając za zapaść nie tylko instytucje finansowe ale administrację państwa, nie pozostanie fenomenem li tylko artystycznym.

W sumie tegoroczna lista filmów nominowanych i nagrodzonych zawiera, jak co roku, produkcje rekomendowane przez znajomych, jak zatrważający „Czarny łabędź”, osobiście nas ciekawiące czy inspirujące, jak „Incepcja”, czy „Social Network”, filmy, które możemy polecić, jak choćby „Do szpiku kości” z bardzo obiecującą młodą i niespodziewanie nieplastikową aktorką, Jennifer Lawrence, w roli głównej, czy poruszające ciągle żywą w nas dziecięcość, jak „Toy Story 3”. A propos tego ostatniej, to muszę przytoczyć zdziwienie mojej nastoletniej córki z powodu komentarza Anne Hathaway, która siląc się na polityczną niepoprawność, zapytała ironicznie „Gdzie jest ojciec?” Otóż, ojca nigdy w tej niewinnej, ale głębokiej opowieści nie było, a komentarz prowadzącej byłby na rzeczy z pewnością w odniesieniu do „Wszystko w porządku” („The Kids Are All Right”), a nie do historyjki o problemach zabawek opuszczonych przez dorastającego chłopca. Jakkolwiek uroczej Hathaway niemal wszystko wybaczamy, to zastanawiam się, czy polityczna niepoprawność, ujawniona też na początku widowiska w ironicznym stwierdzeniu, „Lesbijki mają się dobrze”, nawiązującym do nie uhonorowanego Oscarem filmu, jest jakimś nowym trendem, czy tylko próbą przypodobania się wszystkim, na wszelki wypadek.

Politycznej poprawności nie mogło zabraknąć w czołowym widowisku Holywoodu i jeśli mogliśmy jej nie zauważyć w nominowanych obrazach i pretensjach Annette Bening do Oscara w kategorii za najlepszą aktorkę, to z pewnością nie przeoczyliśmy chóru szkolnego, który wpadł na scenę w końcowym punkcie spektaklu, w swej reżyserowanej żywiołowości zasadniczo odbiegającym od realiów nowojorskich szkół publicznych. Atmosfera końcówki ceremonii podgrzała się do tego stopnia, że po wykrzykiwaniach Hathaway przybijającej piąstki z młodzieżą szkolną, oczekiwałam lada chwila wejścia samego Obamy, jak deus ex machina, na zasadzie odgórnego rozwiązania konfliktu w dramatach antycznych, kiedy raptem transmisja przedstawienia, tym właśnie obrazem czarnoskórych uczniów, zakończyła się.

Ela Zaworski

 

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor