„Kije i kamienie mogą złamać kości, ale oglądanie jak nadzy ludzie świadczą sobie przyjemność, nigdy ci nie zaszkodzi”, wyznaje niesławny profesor Northwestern University, John Michael Bailey, cytowany przez gazetkę uniwersytecką. W poniedziałek, 21 lutego ponad stu studentów renomowanego uniwersytetu oglądało jak naga uczestniczka nieformalnego zebrania studentów została poddana penetracji seksualnej przy użyciu sztucznego penisa umocowanego na napędzanej elektrycznie pile. Demonstracja była częścią nieobowiązkowej sesji określonej jako „Nawiązywane Kontaktów dla Perwersyjnych Osób”. Nikt nie został aresztowany, nikogo nie zwolniono z pracy. Sprawca skandalu nie tylko nie wyraża żalu z powodu incydentu, ale obstaje przy twierdzeniu, że inscenizowany akt seksualny obserwowany przez studentów, miał służyć edukacji. Co gorsza, szanowany uniwersytet, którego koszt wynosi około $49,000 rocznie, początkowo poparł zarówno kurs, jak i samego profesora.
Dwa tygodnie po incydencie żadna z osób prowadzących dochodzenie z ramienia uniwersytetu nawet nie rozmawiała z winnym skandalu profesorem. Bailey informuje media, że planuje powrót do nauczania po przerwie wiosennej, za kilka tygodni. Ma uczyć statystyki na studiach magisterskich, według wcześniejszego rozkładu, obowiązującego zanim doszło do skandalu dotyczącego jego niestandardowych metod nauczania w ramach kursu o ludzkiej seksualności. Zdaniem profesora, szkoła ma prawdopodobnie nadzieję, że skandal przycichnie z czasem. W podobnym duchu przemawia również rzecznik uniwersytetu, Alan Cubbage, który wyjaśnia, że dochodzenie może trwać miesiące, a jego rezultaty mogą nigdy nie zostać podane do wiadomości publicznej. Określa to jako kwestię kadrową. Cubbage, w wydanym oficjalnie oświadczeniu informuje również, że „Członkowie kadry Uniwersytetu Northwestern podejmują nauczanie i prace badawcze dotyczące szerokiego zakresu zagadnień, przy czym niektóre są kontrowersyjne i nowatorskie w swych dziedzinach. Uniwersytet popiera wysiłki kadry mające na celu postęp wiedzy”.
Rodzice sowicie płacący za przeprowadzanie tego typu niekonwencjonalnych eksperymentów badawczych na swych pociechach muszą więc albo uzbroić się w cierpliwość i poniekąd zapomnieć o całej sprawie, albo przygotować się na ciąganie po tak wysokich urzędach, jak biuro prezydenta uniwersytetu, gdzie na rozmowę wybiera się oburzona matka jednego ze studentów, Lynn Simmons, która chce upewnić się, że rodzice będą mogli wypowiedzieć się w procesie dochodzenia.
Podglądacz
Prawdopodobnie pod wpływem ostrego sprzeciwu zaniepokojonych rodziców, jak również fali publicznego niezadowolenia, wyrażanego w wielu lokalnych mediach, uniwersytet zmienił zdanie. Oto bowiem dwa tygodnie temu, prezydent uniwersytetu, Morton Schapiro, wydał oświadczenie, w którym zwraca uwagę na osiągnięcia uniwersytetu, w tym maraton mający na celu zbiórkę funduszy na rzecz Children’s Heart Foundation, uzyskanie prestiżowego stypendium naukowo badawczego przez jednego z profesorów, a także przełomowe badania dotyczące choroby Alzheimera. Dyrektor stwierdził, że „te działania, jak również wiele innych wspaniałych rzeczy, jakie mają miejsce każdego dnia w Northwestern, nie spowodują prawdopodobnie takiego zainteresowania mediów jak ostatni incydent. Ale określają one jacy jesteśmy. Ufam jednak w naszą zdolność poradzenia sobie z tą sytuacją, podyktowaną, jak powinno to mieć miejsce, rozsądkiem”, wyjaśnił dyrektor, niczego nie wyjaśniając.
Dyrektor, oczywiście, ma rację. Osiągnięcia uniwersytetu są niepodważalne. Prawdą jest także i to, że wybryk naukowca seksuologa przyciąga zdecydowanie większą uwagę mediów i szerokiej publiczności niż rzeczywiste dokonania akademickie. Dyrektor rację ma i co do tego, że rozwiązanie ewidentnego problemu powinno kierować się rozsądkiem. Nie myli się też co do tego, że ta sytuacja świadczy o instytucji. Problem w tym, że świadczy negatywnie, czego dyrektor zdaje się nie zauważać, bo w grę wchodzą jego osobiste kompetencje przywódcze.
Dyrektor ma więc duży problem, ale, wbrew powszechnemu mniemaniu, nie sprowadza się on do reakcji na rzekomo naukowy eksperyment pornograficzny. Bo ta ostatnia powinna być prosta i prowadząca jeżeli nie do zwolnienia, to do zawieszenia działalności naukowca, występującego w roli jeśli nie reżysera happeningu, to podglądacza, a nie wychowawcy. Poważne wątpliwości budzi bowiem zarówno dobór kadry, jak i poziom akademicki. I nie mam tu, rzecz jasna, na myśli cenzury, ale rzetelną ewaluację tego, co się wykłada i podaje do wierzenia kompletnie skonfundowanej młodzieży.
Akademicki happening
Profesor Bailey skarży się, że wymierzona przeciwko niemu krytyka ma charakter nieracjonalny, wychodząc z założenia, że uczyć można wszystkiego i to na dowolną modłę. Tymczasem całkowicie dowolnie i zupełnie nienaukowo traktuje on akademickie cele i metody nauczania kursu dotyczącego ludzkiej seksualności. Program akademicki oparty na happeningu i żerujący na ludzkiej biologii z postępem akademickim ma tyle wspólnego ile dziewczyna rozebrana w obecności żądnej sensacji widowni z badaniem naukowym.
Przyciśnięty do muru profesor Bailey został w ubiegłą niedzielę zmuszony do wydania oświadczenia, w którym przeprasza za obrażenie wielu osób, podważenie reputacji uniwersytetu i stwierdza, że nie powinien był przeprowadzać sesji. Oświadczenia Bailey’ego z żaden sposób nie można nazwać przeprosinami, bowiem wkrótce potem pozwolił sobie na krytykę spowodowanego przez siebie poruszenia społecznego i absolutnie nie przyznał się do winy. „W czasie kryzysu finansowego, wojny i globalnego ocieplenia, ta historia utrzymywała się jako główna wiadomość prasowa przez dwa dni. Ujawnia to skrajną różnicę poglądów pomiędzy ludźmi, jak ja, który nie dostrzega absolutnie żadnej szkody moralnej w tym co się stało, a tymi, którzy uważają, że było to z gruntu złe”, stwierdza profesor.
Problem wydaje się głębszy niż niechęć profesora do uznania winy. Chodzi mianowicie nie tylko o upadek obyczajów i uwłaczające godności ludzkiej sprowadzanie aktu seksualnego do biologii, a o przechwycenie nauk humanistycznych przez lewicujących relatywistów, kontestujących kodeks etyczny jak i kiedy się da. Profesor, który nie widzi nic niewłaściwego w demonstracji seksualnej, odegranej w celach analizy postaw społecznych, ma wobec nauczanej przez siebie młodzieży wpływ demoralizujący, potęgowany jeszcze przez jego autorytet naukowy i pozycję oceniającego postępy uczniów.
Oskarżanie ludzi pokroju profesora Bailey o obrazę świadomości publicznej nie ma większego sensu, bowiem czynią to oni z premedytacją i z poczuciem swoistej misji nonkonformistów, a w obronie nieskrępowanej etycznie wolności. Takie pojmowanie swobód, jednostkowych lub akademickich, z jakimikolwiek poglądami ma niewiele wspólnego, jest po prostu moralną i intelektualną degrengoladą.
Wydaje się, że najwłaściwszą reakcją wobec postaw amoralnych jest nie tyle larum podnoszone w mediach, ile głosowanie najbardziej skuteczne, przy użyciu portfeli. Zwłaszcza przez rodziców płacących za wątpliwej jakości edukację swych dzieci.
Pie..ny burmistrz
Wszystko wskazuje jednak na to, że barbarzyństwo jest bardzo skutecznym środkiem uzyskiwania popularności. Zwłaszcza wyborczej. Przekonał się o tym burmistrz elekt Rahm Emanuel, który po początkowej, nieskrywanej zresztą, animozji wobec twittującego w jego imieniu anonimowego chicagowianina, skwapliwie skorzystał z wywołanego przez niego zamieszania medialnego. Nieprzypadkowo twittującym osobnikiem okazał się także akademik, Dan Sinker, 36-letni profesor dziennikarstwa w Columbia College, który wykorzystując konto portalu Twitter stworzył pełną wulgaryzmów relację z kampanii Rahma Emanuela. Sprawozdanie z kolejnych etapów kampanii, dokonywane w imieniu Emanuela, prezentowało kandydata elekta jako wściekłego maniaka, w co drugim słowie używającego wulgaryzmu. Teksty nadawane z adresu @MayorEmanuel, z dopiskiem „Wasz następny, pie...ny burmistrz. Przyzwyczajcie się, dupki”, zyskały ogromną popularność podczas kampanii stając się źródłem spekulacji co do tożsamości stojącej za nimi osoby. Farsa, satyra i oszustwo, wykorzystujące tożsamość osoby publicznej, wespół z wulgaryzmami, okazały się dostatecznie przekonywające, by zagwarantować masową popularność.
Profesorowi dziennikarstwa nie sposób odmówić kreatywności w wynalezieniu swoistej niszy, do wykorzystania nie tylko w celach wyborczych, w której podszywanie się pod inną osobę i wkładanie jej w usta nie tylko niepoprawności, ale i przekleństw, generuje zainteresowanie społeczne, skupia uwagę mediów i ostatecznie przyczynia się do sukcesu kampanii. Wulgaryzm nie tylko uwiarygodnia, ale i popularyzuje autora komentarzy wysyłanych za pośrednictwem Twittera. Doskonale zdał sobie z tego sprawę Rahm Emanuel, który wykazał się ogromną plastycznością odstępując od początkowo wykazywanej agresji wobec wykorzystującego jego dobre imię autora twittów i ostatecznie akceptując jego działalność na forum lokalnego radia. Panowie wymienili się nawet czekami przeznaczonymi na cele dobroczynne. I zdawałoby się, że spotkanie burmistrza elekta i podającego się za niego autora obscenicznych komentarzy publikowanych na publicznym portalu ilustruje kulturowe wyrafinowanie i cywilizacyjne ujarzmienie polityki. Nie zmienia to jednak faktu, że podszywanie się pod osobę publiczną, przesyłanie komentarzy w jej imieniu i wykorzystywanie jej przywar, w tym wypadku nadużywanie przekleństw i charakterystycznej dla Emanuela konfliktowości, buńczuczności i agresji w kontaktach ze współpracownikami i konkurentami, żeruje na najbardziej prymitywnych instynktach ludzkich, plotkarstwie, języku komunikacji potocznej, prywatnej, nie przeznaczonej dla uszu osób postronnych, a także przyziemnej skłonności do upupienia innych, zwłaszcza kandydatów do urzędów publicznych. Mamy oto do czynienia z próbami podniesienia tych niedawno jeszcze pogardzanych wyznaczników nieokrzesania i kulturowego barbaryzmu do rangi akceptowanych powszechnie form społecznego komunikowania się.
Na grochu
Wkrótce po wyborach, komentarze parodysty Emanuela ustały. Został jednak stworzony swoisty precedens, dopuszczający wulgaryzm i barbarzyństwo do komunikacji publicznej. Nie ulega wątpliwości, że przekleństwa, na zasadzie przerywników, uatrakcyjniają relacje z zachowań polityków. Żywym tego przykładem jest politycznie przegrany były gubernator Blagojevich, znany z wtrącania przekleństwa, które w wielu relacjach prasowych zastępuje już jego imię, a z pewnością zyskało rangę charakterystycznego dla polityka sloganu.
Przykłady podniesienia wulgaryzmów do poziomu akceptowanych form krytyki, kontestacji, czy choćby emocjonalnego zniechęcenia można by mnożyć. Obejmują one agresywne komentarze zwolnionego z pracy aktora, Charlie Sheena, rozpowszechniane przez prasę w sposób jakby stanowiły one wiadomości dnia, czy choćby podziękowania wygłaszane przez Melissę Leo podczas gali oscarowej, które, ponoć z powodu wielkiego wzburzenia emocjonalnego, okrasiła popularnym przekleństwem.
Współcześni barbarzyńcy nie są bowiem, wbrew pozorom, ludźmi z półświatka, podkultury, czy marginesu kulturowego. To dziennikarze, profesorowie, aktorzy, politycy i wszyscy ci, których życie podglądamy w rozlicznych portalach internetowych, programach plotkarskich i gazetkach dostępnych w sklepach spożywczych. Jeszcze nie tak dawno temu za wtrącenie przekleństwa karano nakazem klęczenia na grochu. Tymczasem współcześni barbarzyńcy jeśli nie triumfują w świetle reflektorów, to mają się całkiem nieźle. Wiedzą bowiem, że zapotrzebowanie na wulgarność znacznie przewyższa popyt na kulturę.
Ela Zaworski