----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

28 kwietnia 2011

Udostępnij znajomym:

Grecja wiecznie żywa! Kto by przypuszczał? Można by sądzić, że czasy świetności tego kraju już dawno mamy za sobą, że targa go jedynie recesja, kryzys i rosnące wciąż długi, a tu niespodzianka i to podwójna. Po pierwsze „Przekleństwa niewinności”, a po drugie „Middlesex”. Obie powieści mocno, zdecydowanie i wyraziście dowodzą, że wszystko co greckie jest nie tylko wciąż inspirujące, ale przede wszystkim fascynujące.

 

Z greckimi motywami, śladami, wątkami, inspiracjami, tropami i tematami w „Przekleństwach niewinności” (1993, przekład polski 2004 ) jest trudniej, niż w wypadku „Middlesex” (2002, przekład polski 2004), gdzie można ich znaleźć bez liku. W pierwszej powieści ograniczają się one praktycznie do babci jednego z chłopaków podglądających siostry Lisbon. Staruszka mieszka w piwnicy wymalowanej na błękitno, a na ścianach wiszą widoczki greckiej wyspy, gdzie się urodziła.

Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy zaczniemy nakładać na zdarzenia opisane w powieści schematy dramatu greckiego, w szczególności kategorię fatum, która naznacza wszystko to, co wydarza się w domu Lisbonów.

 

Nic to jednak wszystko w porównaniu z tym, co dzieje się w „Middlesex, bo tam zaczynamy już akcję w okolicach roku 1920 i to małej wiosce na zboczach Olimpu, a potem jest już tylko bardziej mitologicznie, symbolicznie, psychoanalitycznie z elementem zmutowanego historycznie genu jednej greckiej rodziny w trójpokoleniowej sadze.

Wątek genetycznego uwarunkowania/zdegenerowania/zmutowania jest zasadniczy, bo pokazuje w jaki sposób życie, a w istocie współżycie w jednej rodzinie ewoluuje w stronę rozwiązań mitologicznych ocierając się o motyw chimeryczny, żeby nie powiedzieć minotauryczny.

Mamy więc z jednej strony bohaterkę/bohatera, który jest hermafrodytą (super mitologiczne), z drugiej strony niebywała historię, która na ten fenomen się składa.

Wszystko zaczyna się w płonącej Smyrnie, gdzie stosy fig magazynowane wprost na ulicach, smażą się w ogniu, który podłożyli Turcy. Ten niesamowity zapach figowej marmolady w dymach umierającego w cierpieniach miasta towarzyszy przodkom Calliope Helen Stephanides, albo po prostu Callie, a potem w wersji męskiej Cal.

 

Ciekawa rzecz, iż opis palonej przez Turków Smyrny w 1922 roku, gehennę ludności greckiej spychanej przez szalejący ogień do morza i motyw fig pojawia się w prawie identycznej wersji w doskonałym kryminale Erica Amblera z 1939 roku pod tytułem „Maska Dimitriosa”. Ciekawe czy Jeffrey Eugenides czytał ten kultowy kryminał?

 

Tak czy owak, cudem ocaleni z pożogi dziadkowie, zbiegiem okoliczności i fatum będący jednocześnie bratem i siostrą, emigrują do Detroit. Tam ta niezwykła saga ma swoją kontynuację rodzinną w kontekście istotnych wydarzeń historycznych: prohibicji, wielkiego kryzysu 1929-1933, rozwoju przemysłu samochodowego, spalenia Detroit i zamieszek w 1967, afery Watergate, wojny w Wietnamie, zabójstwa Martina L. Kinga – żeby wymienić tylko te najważniejsze w kontekście ośmiu dekad i trzech pokoleń niezwykle blisko spokrewnionej rodziny o greckich korzeniach.

 

Dla tych, którzy znają Ditroit, czytanie tej potężnej sagi będzie miało dodatkowe smaki, ponieważ  wiele scen rozgrywa się w dokładnie rozpisanych topograficznie miejscach i to nie tylko samego miasta ale i bogatych przedmieść takich jak Grosse Point, w którym mieszkają rodzice

Callie/Cal przy ulicy Middlesex, która to nazwa jest na tyle niejednoznaczna, by dać znakomity tytuł całej powieści, bo w istocie wszystko w niej jest gdzieś „in the middle” - pomiędzy: realnością  a zmyśleniem, Europą a Stanami, rzeczywistością a mitologią, mężczyzną a kobietą, prawdą a fałszem, nakazem społecznym a jego złamaniem, prawdą a tajemnicą.

Wszystko to po to, by pokazać proces stawania się, kształtowania i poszukiwania sensu istnienia – mamy tu przecież wszelkie tropy, które ten sens, czy te sensy pozwalają nam identyfikować - główna bohaterka/bohater porównuje się wielokrotnie do Terezjasza, wieszcza/wieszczki w jednej osobie, który potrafił (jak na wróżbitę przystało) rozsądzać spory bogów, bo ze względu na swoją hermafrodytejską osobowość wiedział i czuł więcej, niż ktokolwiek inny.

Calliope-Calie-Cal jest zresztą nie tylko przez autora skazany na dość intensywną przygodę z mitologią, ale musi też znać współczesne kino europejskie, bo jakże inaczej można sobie radzić z „mrocznym obiektem pożądania” i to zarówno w wersji kobiecej jak i męskiej, a do tego siostrzano braterskiej – czyż można sobie wyobrazić coś bardziej poważnego?  Coś bardziej  grecko – tragiczno – antyczno – dramatycznego i do tego bunuelowskiego!

 

Pierwsza powieść Eugenidesa traktuje o cyklu samobójstw młodych dziewcząt w rodzinie skrajnie podporządkowanej obsesyjnemu przestrzeganiu rygorów o charakterze religijnym. Druga jest raczej z konsekwencjach łamania tychże. Obie wybitne.

 

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor