Od zabicia Osamy Bin Ladena upłynęło już kilka dni. Emocje powoli opadają, wciąż jeszcze prowadzone są dyskusje na temat ewentualnej publikacji jego zdjęć, pojawiają się kontrowersje wokół pochówku przeprowadzonego na oceanie. Wiwaty są coraz bardziej ciche i wyważone, bary i kluby nocne odwołują zaplanowane na weekend imprezy z okazji tego wydarzenia. W Chicago rezygnacja z hucznych obchodów jest wręcz połączona z przeprosinami, że taki pomysł w ogóle się pojawił. Nie ma się czemu dziwić, serwowanie drinków o nazwie „Martwy Terrorysta” lub „Gnijący Bin Laden” naprawdę było niesmaczne. Powraca spokój i refleksja.
W Waszyngtonie politycy sprawujący obecnie władzę zastanawiają się nad udziałem Pakistanu w długoletnim ukrywaniu terrorysty, politycy planujący przejęcie władzy w 2012 r. obliczają na ile zabicie Bin Ladena zwiększyło szanse Obamy na reelekcję.
Na razie, chyba tylko chwilowo, wzrosły jego notowania w sondażach. Jednak większość obserwatorów sceny politycznej nie ma wątpliwości, iż w najgorętszym okresie kampanii wyborczej, czyli dopiero w przyszłym roku, nikt o tym już nie będzie mówił. Republikanie mogą więc spokojnie planować wybory, układ sił znacząco się nie zmienił.
Dziennikarze Washington Times twierdzą wręcz, że wybory wygrywa się nie wielkimi, spektakularnymi sukcesami, ale drobnymi, ważnymi dla każdego posunięciami. Barack Obama może więc cieszyć się chwilową popularnością, która mimo wzrostu wciąż jest bardzo niska, ale w końcu zaglądniemy do pustych kieszeni, w których po kupnie benzyny, opłaceniu rachunków i zrobieniu zakupów niewiele zostanie.
Panującej obecnie administracji trudniej będzie usprawiedliwić obecność wojska w tamtym rejonie świata, gdyż główny powód przestał istnieć. Właściwie dwa powody – bo wcześniej był Saddam Hussein w Iraku, o którym już nie pamiętamy. Wiadomo, że nie wycofamy się zbyt szybko, zapowiadają się więc problemy w polityce zagranicznej. Możemy zacząć od zastanowienia się teraz na spokojnie, co nam te minione 10 lat przyniosły i czy warto kontynuować ten marsz.
Tysiące mieszkańców USA zastanawia się też, czy wprowadzone przed 10 laty zmiany dotyczące podróżowania, czy możliwości zatrzymywania osób podejrzewanych o terroryzm zostaną cofnięte. Wiadomo, że nie. Obrońcy praw obywatela od dawna przekonują, że to nie same ataki, ale nasza późniejsza reakcja na nie dokonały największych spustoszeń. Z jednej strony mają nieco racji – pozwoliliśmy na poważne ograniczenie swobód i jako jedyni odczuwamy tego skutki. Z drugiej strony co by było, gdyby nie ograniczono naszych swobód w imię walki z terroryzmem? Na to pytanie nigdy nie poznamy odpowiedzi, ale myślę, że czujemy się znacznie lepiej wyobrażając sobie, iż uchroniło nas to przed kolejnymi atakami.
Wiele organizacji pozarządowych z pewnym niepokojem obserwuje działanie stworzonych systemów bezpieczeństwa. Jak twierdzą przedstawiciele tych grup, mimo likwidacji zagrożenia i głównych celów maszyna bezpieczeństwa wciąż się rozwija i wciąż pompowane sa w nią miliardy dolarów. Do tego w departamenty w głównej mierze odpowiedzialne za sukces terrorystów w 2001 r.
Musimy pogodzić się z faktem, że wojna z terroryzmem nigdy się nie skończy. Być może osoby, które wprowadzały wszystkie zmiany i ograniczenia głęboko wierzyły, iz jest to stan chwilowy, wyjątkowy. W miarę upływu lat okazuje się, że część polityków i ich następców świetnie czuje się w nowych realiach. Nie jest w ich interesie cokolwiek zmieniać. Dla władzy, ktokolwiek by ją nie sprawował, wygodne jest pełne kontrolowanie społeczeństwa, czuwanie nad przepływem informacji, regulowanie ich. Na razie nie musimy jeszcze się martwić, ale za kolejne dziesięć lat nie będziemy już mogli tego zrobić. Wprowadzony, a właściwie stopniowo wprowadzany system zaczyna z pewnej perspektywy przypominać opisywane przez autorów fantastyki naukowej społeczeństwa kontrolowane.
Kilka osób przyznaje, że Bin Ladenowi udało się zmienić Amerykę. Może nie w sposób, w jaki to planował, ale pośrednio wpłynął na ten kraj w stopniu znacznie przekraczającym swoje najśmielsze plany. Dziś kilka razy skorzystałem ze słów wypowiedzianych przez innych, w związku z tym jeszcze kilka, które uważam za znaczące, należące do Jonathana Turleya: „Śmierć Bin Ladena nie jest końcem pewnego okresu, ale przypomnieniem, że on się nigdy nie skończy. Tym, którzy czekali na możliwość zwiększenia władzy prezydenta i ograniczenia konstytucyjnych praw, Bin Laden dał ku temu jedyną okazję”.
Może to zbyt pesymistyczne spojrzenie w przyszłość. Może będzie całkiem inaczej. Może.
Jeszcze kilka słów nawiązania do tekstu sprzed tygodnia. Przez kolejne trzy dni po publikacji ubiegłotygodniowego felietonu średnio co dwie godziny do mojej skrzynki wpadał list. Każdy miał ten sam element, czyli odnośnik do filmiku na youtube lub podobnego mu, umieszczonego w innym miejscu. Niektóre listy opatrzone były komentarzem (też pozdrawiam, choć w bardziej cenzuralnej formie), inne nie zawierały nawet jednego, dodatkowego wyrazu.
Mimo, że w niezbity, absolutnie niepodważalny sposób firma Adobie, czyli producent wspominanego w filmiku programu, ośmieszyła jego autorów cierpliwie tłumacząc w najprostszy możliwy sposób zasadę działania swego produktu, jego możliwości i sposób obsługi, niektórzy wciąż pozostają nieprzekonani. Mimo, że podpisał się pod wszystkim network FOX, który sam przeprowadził rozmowę z Jean-Claude Tremblay – jednym z najlepszych w kraju specjalistów od tego programu i certyfikowanym przez Adobie nauczycielem jego obsługi, wśród wielu osób przekonanie o dokonanym oszustwie w sprawie aktu urodzenia prezydenta pozostało. Cóż, nic więcej nie da się zrobić. Nigdy wszyscy nie będą mieli takiej samej opinii na jakikolwiek temat. Dziękuję za wszystkie listy, zachęcam do dalszej korespondencji, pozdrawiam i życzę..
Miłego weekendu.
Rafał Jurak