Rekordowe w najnowszej historii bezrobocie powyżej 9 proc. nie oddaje w pełni powagi sytuacji. O wiele poważniej brzmi 6 milionów pozostających bez pracy od ponad 6 miesięcy. Jeszcze trudniej ogarnąć to wszystko, gdy zdamy sobie sprawę z ponad 4.5 mln. osób, które nie są uwzględniane w statystykach, czyli wciąż nie mają pracy i już skreślone zostały w biurach zatrudnienia.
Pojawiło się nawet nowe określenie – missing person – do tej pory zarezerwowane dla poszukiwanych przez policję. Dziś słowa te coraz częściej oznaczają dorosłego bez pracy, bez szans na zasiłek, bez perspektyw.
Zewsząd atakują nas liczby dotyczące zatrudnienia, dochodu narodowego, przewidywanych i realnych wydatków, podobnie w przypadku oszczędności. Poziom życia reguluje wskaźnik giełdowy, światowa cena ropy, czy punktacja kredytowa kraju. Coraz mniejsze znaczenie mają umiejętności, ciężka praca i pomysły.
Ekonomiści coraz częściej pytani jak radzi sobie gospodarka sugerują, by wyjrzeć przez okno.
Sąsiedzi mają pracę? Ich dzieci są dobrze ubrane? Ogródki zadbane? Zmieniają samochody na lepsze? Ulice są oświetlone i sprzątane? Śmieci systematycznie zabierane? W drodze do pracy korki jak zawsze? W sklepie kupujesz tyle co zawsze? Realizujesz swe plany wakacyjne? – pytają.
Jeśli na większość pytań odpowiedź jest pozytywna podobno nie musimy się niczym martwić. Jeśli jednak nie, to nie powinniśmy wierzyć żadnym podawanym liczbom i wskaźnikom.
Cieszę się, że w Waszyngtonie podpisano porozumienie w sprawie pułapu zadłużenia. Jest ono złe dla wszystkich stron, ale lepsze, niż jego brak. Nie ma co do tego wątpliwości. Gdyby Kongres rzeczywiście poważnie traktował problem rosnącego zadłużenia i braku pieniędzy przyjęto by plan zdecydowanych oszczędności i ewentualnie projekt reformy podatkowej. W umowie symbolicznie potraktowano te sprawy odkładając, jak zwykle, wszelkie dyskusje na później. Kiedy rozpocznie się już walka przed kolejnymi wyborami specjalna komisja będzie zastanawiać się, co dalej zrobić. Ma czas do listopada. Prezydent przyjmie jej zalecenia lub nie. Ona sama dojdzie do porozumienia albo z przyzwyczajenia znów skończy się na bezproduktywnej kłótni. Właśnie te rozmowy za zamkniętymi drzwiami komisji dwustronnej będą rzeczywistą potyczką budżetową. Niektórzy nawet mówią już o drugiej rundzie wojny na górze. Bo nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że tak naprawdę to niewiele uchwalono. Wszelkie oszczędności wejdą w życie dopiero, gdy prace komisji okażą się niewystarczające. Do momentu zakończenia jej prac dalej pożyczamy. Politykom obydwu partii udało się niewątpliwie jedno – przesunęli podjęcie trudnych decyzji na okres po wyborach. I o to chyba wielu z nich chodziło.
Przy okazji kryzysu zaczęto ponownie zastanawiać się nad alternatywą dla rządzących partii. Podobno już najwyższy czas. W dyskusji pomocne mogą być liczby podawane przez biuro statystyczne i Pew Research Center.
W połowie lat 90. dokładnie 44 proc zarejestrowanych wyborców określało siebie jako demokratów, kolejne 44 proc, jako republikanów, a 12 proc. jako niezależnych.
W 2010 r. mieliśmy już 15 proc. niezależnych, wyborców demokratycznych było 48 proc, a republikańskich 37 proc.
Powyższe liczby nie świadczą wcale, iż ludzie nagle zmienili swą orientację polityczną. Świadczą raczej o wpływie antyimigracyjnych nastrojów na podział polityczny kraju.
W momencie, gdy rozpoczęła się nagonka na przybyszów spoza granic, większość mających jeszcze taką możliwość zalegalizowała swój pobyt, a posiadacze zielonych kart zamienili je na obywatelstwo. Oczywiście większość nowych obywateli stanowią Latynosi, którzy popierają głównie demokratycznych polityków. Może ze względu na obietnice proimigracyjne, może programy pomocy społecznej, może z innych powodów. Mówimy o kilkunastu, może kilkudziesięciu milionach głosów. Jeśli demokraci nie zrealizują szybko choćby części swych obietnic wobec nowych imigrantów te głosy im przepadną. Nie trafią do republikanów, którzy szczerze mówią co myślą o osobach z akcentem i innym odcieniem skóry.
Gdzie trafią? Odpowiedzi na to pytanie na razie nie ma. Ale biorąc pod uwagę również rosnącą liczbę niezdecydowanych wyborców, przekonanych, że obydwie partie tak naprawdę są niereformowalne i dbają wyłącznie o własne interesy można zaryzykować tezę, iż trafią do odważnych.
Kilku takich w przeszłości było. Rewolucji na scenie politycznej nie zrobili. Mam wrażenie, że ich następcy poradzą sobie znacznie lepiej. Zwłaszcza, że wciąż do zabrania są głosy tzw. pokolenia milenijnego, czyli osób urodzonych po 1983 r. Na razie popierają demokratów, ale też zaczynają się rozglądać za kimś ulokowanym nieco z boku obydwu partii. Miliony wyborców widzą, że partia demokratyczna od lat główny nacisk kładzie na mieszkańców dużych miast, posiadających status społeczny, wpływy i często pieniądze. Partia mająca służyć interesom pracujących zapomniała o nich juz dawno. Nawet Barack Obama nie ma takiego kontaktu z robotnikami, czy gospodyniami domowymi jakby sobie tego życzył. Nie potrafi też już przekonać do siebie klasy średniej, czyli podstawy machiny demokratycznej. Przykładem niech będą ostatnie lata, gdy ubożejące społeczeństwo spoglądało w milczeniu na miliardy dolarów płynące na ratunek padającym korporacjom. Znalazły się pieniądze na wielomilionowe wynagrodzenia dla szefów na Wall Street, czy w Detroit. Pierwszym przejawem trzeciej drogi miała być Tea Party, której zwolennicy zbuntowali się przeciw układom. Okazało się jednak, że to tylko odłam republikanów, którzy szybko podporządkowali sobie nowy ruch. Na tym się jednak nie skończy. To tylko kwestia czasu.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak