----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

18 sierpnia 2011

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

W ubiegłym roku informowaliśmy kajakarzu, który w 54 dni przepłynął całą Mississippi – od źródeł do ujścia. W czasie swej podróży doświadczył i przeżył sporo, ale na pierwszym miejscu wspominał komary. Podobno śniły mu się jeszcze przez kilka miesięcy po zakończeniu przeprawy i często bezpieczny we własnym domu budził się w środku nocy przekonany, iż wtargnęły do sypialni. Ten sam człowiek twierdzi, że w tym roku podobnej podróży nie podjąłby się. Właśnie ze względu na komary.

Wyjątkowo deszczowe i upalne lato sprawiło, że ubiegłoroczne pokolenie tych owadów jawi się jako niewielka, grzeczna drużyna.

Wędkarze i myśliwi też zaczynają nietypowo. Podczas wyjazdów grupowych przez kilkanaście minut wymieniają się spostrzeżeniami na temat najskuteczniejszych środków owadobójczych, ubrań ochronnych i metod pielęgnacji ukąszeń. Potem dopiero krótko rozmawiają o przynętach, czy metodach łowieckich. Po powrocie najpierw jest długa, połączona z bogatą gestykulacją i opowiedziana ze wzburzeniem historia walki z komarami, a następnie krótka wzmianka o ewentualnej zdobyczy.

Uzbrojony w wiedzę i ostrzeżony przez innych wybrałem się w tym roku ponownie w rejony, gdzie lokalna ludność hoduje setki tysięcy nietoperzy gwarantujących nieobecność wszelkich skrzydlatych i kąsających stworzeń. W ciągu tygodnia odkryłem jednego komara i to tylko dlatego, że nieopatrznie oddaliłem się z terenu chronionego.

Nie o nich jednak miało być, ale o miejscach, których nie powinno już być, ale na szczęście obroniły się przed pochodem cywilizacji.

Stany Zjednoczone to wielki kraj, gdzie obok nowoczesnych ośrodków miejskich znaleźć można rejony, w których czas zatrzymał się. Starszy mężczyzna robiący ręcznie niewielkie łódki rybackie. Tak jak jego ojciec i dziadek. Zrobienie jednej wymaga sporo wysiłku. Trzeba znaleźć odpowiednie drzewo, ściąć je, przygotować, potem prawie rok składać kadłub z niewielkich listew. Dlaczego nie kupi podobnej z trwałego tworzywa sztucznego? Bo ta jest lepsza. Łowienie ryb? Wieczorem podchodzi do brzegu jeziora, wrzuca ręcznie gruba linkę z haczykiem i przynętą, przywiązuje to do wbitego w ziemię kołka lub drzewa. Czemu nie używa wędki, kołowrotka, nie siedzi i nie obserwuje brań? Po co? Przecież rano jak przyjdzie to i tak będzie ryba. Strzelba, której używa do polowań pamięta chyba czasy Wojny Secesyjnej. Posługuje się nią doskonale i niejednego myśliwego z miasta wyposażonego w nowoczesny sztucer wprawiłby w zakłopotanie. Co roku zwycięża w zawodach odbywających się na pobliskiej strzelnicy. Byłem na niej. To niewielka polanka w środku lasu, gdzie za cel służy wkopany do połowy w ziemię stary podkład kolejowy pozostały z okresu, gdy w latach 20. budowano w pobliżu linię Canadian Pacific. Mieszka tam też ponad 50 letni mężczyzna, który jako jedyny w okolicy ruszył kiedyś w świat. Podobno był nawet w Kanadzie. Żadnego wielkiego miasta nie miał jednak okazji zobaczyć. Może zrobi to syn, który jako pierwszy w rodzinie w przyszłym roku wybiera się na studia. Internet? Nie, nie ma tu czegoś takiego, może w miasteczku nieopodal. To zaledwie 50 mil i można tam zaopatrzyć się w niezbędne artykuły: beczkę paliwa, naboje, mąkę i cukier. Może tam będą mieli, bo mają od kilku lat kanał telewizji i trzy radiowe na falach AM. Jeden z muzyką, drugi z pogodą, trzeci to 24 godzinny kanał religijny.  Słuchając mojego akcentu wszyscy pytają, czy jestem może Rosjaninem. Szkoda, mówią, kiedyś nas jeden odwiedził i było ciekawie. Polował z nami i wcale nie był taki zły. O Polsce, niestety, nic nie słyszeli.

Za każdym razem gdy trafiam w podobne miejsce zapominam, że dzieje się to w sercu jednego z najnowocześniejszych krajów naszego globu, dominującego nad innymi pod wieloma względami. Jakże różnymi problemami żyją tam ludzie. Zauważają to wszyscy, którzy od czasu do czasu trafią w podobne miejsce. Wystarczy zjechać z głównej drogi i zatrzymać się na kilka dni w miejscu trudnym do znalezienia na mapie. Gdy duże dzienniki w Chicago i Nowym Jorku informują o napięciu w Syrii, wystąpieniu prezydenta, padającej ekonomii, słabnącym dolarze, lokalny periodyk ukazujący się w nakładzie 1,000 egzemplarzy z przejęciem opisuje proces wymiany jakiejś instalacji elektrycznej w lokalnym browarze i już w sierpniu przypomina o zbliżającej się zimie. Mimo to zaskakujące jest, jak dobrze zorientowani w polityce krajowej i potrzebach kraju są mieszkańcy tych odizolowanych terenów.

Nie ma znaczenia, czy jesteśmy w Kentucky, Minnesocie, Oregonie, czy bogatym Teksasie. Takie miejsca są wszędzie i biorą aktywny udział w tworzeniu państwa i jego polityki. Statystyki mówią, że właśnie tam głosuje się najczęściej. Polityczne kółka tworzą się przy każdym kościele niezależnie od wyznania. Niewielkie ratusze to arena ciągłej walki politycznej na szczeblu lokalnym, powiatowym i stanowym. Głosowanie to obowiązek porównywalny z wysłuchaniem niedzielnego kazania. Może dlatego politycy znajdują czas, by w takich miejscach się pokazać. Można odwiedzić Detroit i próbować przekonać do swych racji politycznych kilkadziesiąt tysięcy zrzeszonych pracowników przemysłu motoryzacyjnego, a tym samym ich rodzin. Po drodze trzeba jednak spotkać się z mieszkańcami zapomnianego przez wszystkich niewielkiego, leśnego powiatu, bo bez tego zwycięstwo w wyborach jest niepewne.

Wszędzie występują odpowiednie proporcje. Reelekcja burmistrza małego miasteczka może być uzależniona od jednego znaku STOP ustawionego w niewłaściwym miejscu, podczas gdy w Chicago może o niej zadecydować dopiero maksymalne podniesienie podatków od nieruchomości (co już jest przesądzone) połączone z wprowadzeniem opłat za korzystanie z miejskich plaż (co niektórzy nieśmiało ostatnio sugerują). Przeciwwagą mogłoby być ograniczenie liczby radnych, co powoli staje się realne, a o czym jeszcze niedawno nie sposób było pomyśleć. Osobiście należę do zwolenników takiego rozwiązania. Przemawia za tym nie tylko zdrowy rozsądek, ale również podawane już w przeszłości przeze mnie liczby.

Nasza rada miasta składa się z 50 członków, na co dzień wykonujących funkcje aldermanów w swoich dzielnicach. Przy tak wielkiej liczbie prawie niekontrolowanych aldermanów nietrudno o korupcję. Dlatego w ostatnich prawie 40 latach niemal 30 z nich zostało za nią skazanych i trafiło do więzienia. Gdybyśmy dokonali porównania liczbowego z Kongresem Stanów Zjednoczonych to otrzymalibyśmy wynik 240 członków Izby Reprezentantów oskarżonych i skazanych na więzienie od 1972 roku. Wszyscy oczywiście pochodziliby z tej samej partii. Prawdopodobnie wywołałoby to zamieszki w całym kraju. W Chicago nie robi to na nikim wrażenia. Kilkunastu radnych maja i Nowy Jork i L.A. Podobnie małe miasteczka w głębi kraju. Może to taka magiczna liczba, której dla dobra miasta niezależnie od jego wielkości nie należy przekraczać? Miłego weekendu.

Rafał Jurak

rafal@infolinia.com



----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor