Kiedy ktoś wrzuca papierek po gumie do żucia do kosza, a nie na ulicę, to dba o porządek, a nie środowisko naturalne. Gdy wymieniamy w domu żarówki na energooszczędne, to nie robimy tego w ramach ochrony przyrody, ale dla rachunków, choć przy okazji dzięki zmasowanym akcjom informacyjnym mamy nieco spokojniejsze sumienie. Gdy na lokalnym targu kupujemy produkty spożywcze, to owszem, wspieramy lokalnych producentów, ale w najmniejszym stopniu nie przyczyniamy się do poprawy jakości powietrza na naszym globie.
Dbałość o otoczenie, utrzymywanie porządku, poszanowanie przyrody, niegdyś norma, teraz jest misją. Niektórych to w oczy kole, w związku z czym określenie „zielony” zaczyna w niektórych kręgach przybierać wydźwięk negatywny. Mylą nam się pojęcia i w związku z tym dochodzi do śmiesznych sytuacji. Osobiście słyszałem, jak osobę nie jedzącą mięsa ktoś nazwał „pieprzonym liberałem”. Czemu? Nie wiem. Przecież spożywanie mięsa nie gwarantuje konserwatywnych poglądów.
Prywatnie uważam, że każde działanie na rzecz utrzymania porządku, czy poszanowania przyrody, nawet najbardziej trywialne, jest godne pochwały. Nie powinniśmy jednak posuwać się za daleko. Zarówno, gdy chodzi o mieszanie polityki z kolorem zielonym, jak również zbytnim afiszowaniem się ze swoim stylem życia, jakiegokolwiek koloru by on nie był.
Wszystkiemu oczywiście winne ocieplanie klimatu, które podobno nam zagraża, choć do tej pory jednoznacznej opinii w tej sprawie nie ma. To trochę śmieszne, że gdy temat ten jeszcze nie istniał deptanie trawników było przejawem braku wychowania, teraz jest znakiem, że depczący może głosować na republikanów. W najbliższym czasie nie dojdziemy w tej sprawie do porozumienia, pozostawmy ją więc w spokoju.
Wróćmy do działań wynikających z mylnych przekonań.
W Chicago pojawiły się już jakiś czas temu „zielone” restauracje. Nie chodzi o serwowany w nich szczypior i brukselkę, czy kolor ścian sali jadalnej, ale technologię produkcji posiłków uwzględniającą ochronę środowiska naturalnego. Jednym z elementów świadczących o dbałości o przyrodę jest fakt kupowania artykułów spożywczych od lokalnych producentów, co nie tyle podtrzymuje ich przy życiu, ile pozwala ograniczyć tony gazów cieplarnianych powstających w wyniku dalekiego transportu towarów. Tak mówi ulotka informacyjna i jest to niczym nie potwierdzona teoria.
Jakiś czas temu przypadkowo trafiłem na opracowanie Jamesa McWilliamsa mówiące dokładnie o tym problemie. Według niego kupując jabłko na targu, a nie w dużej sieci sprowadzającej je np. z Kanady, uspokajamy sumienie, ale w rzeczywistości niewiele pomagamy środowisku. Okazuje się bowiem, że sprowadzenie 2 tysięcy jabłek z odległości 2 tysięcy mil powoduje podobne szkody dla atmosfery, jak przewiezienie starym pickupem 50 jabłek na odległość 50 mil. Chodzi oczywiście o emisję szkodliwych gazów cieplarnianych w przeliczeniu na jedno jabłko. Do tego pamiętać należy, iż sklep znajduje się prawdopodobnie za rogiem, natomiast targ w innej części miasta. Jadąc dalej po kilka jabłek niszczymy tę delikatną równowagę. To oczywiście tylko przykład, z którym nie każdy musi się zgodzić. Posłużmy się więc innymi.
Przeprowadzone w 2006 r. badania, sponsorowane przez rząd Nowej Zelandii wykazały, iż mieszkaniec Londynu mniej szkodzi środowisku kupując sprowadzaną z innej półkuli baraninę, niż wybierając mięso zwierząt hodowanych lokalnie. Dzieje się tak, ponieważ nowozelandzkie stada w większości pasą się na naturalnych pastwiskach i produkują znacznie mniej wspomnianych gazów, niż hodowane w niemal przemysłowych warunkach owce w pobliżu Londynu. Różnica jest tak wielka, iż daleki transport i związane z nim spalanie energii stanowi nikły, niemal nieistotny procent całego procesu.
By jakiś produkt znalazł się na naszym talerzu musimy poświęcić na to sporo energii i surowców. Obliczono na przykład, że transport to zaledwie 11% całkowitego wydzielania gazów cieplarnianych w procesie produkcji. O wiele więcej energii, bo aż 25% konsumuje się w domowej kuchni, podczas przyrządzania posiłku. Znacznie więcej, jeśli jesteśmy w restauracji. Patrząc na owoce, warzywa, czy mięso i wybierając spośród nich najmniej szkodzące środowisku powinniśmy porównać też rodzaj i ilość używanych nawozów oraz wody, sposób i miejsce pakowania, a także metody konserwacji.
Niestety, nie mamy dostępu do większości danych, w związku z czym nie jesteśmy w stanie podejmować świadomych decyzji. Gdybyśmy jednak mieli, to okazałoby się, że często lepiej jest kupić towar z dalekich krajów, niż upierać się przy produkcji lokalnej.
Być może w niedalekiej przyszłości obok danych dotyczących zawartości kalorycznej pojawią się na opakowaniach informacje na temat zużytych podczas produkcji surowców, energii i wyzwolonej do atmosfery ilości gazów cieplarnianych. Póki to jednak nie nastąpi McWilliams sugeruje, by w celu ochrony środowiska po prostu jeść mniej mięsa. Aby wyprodukować jeden funt mięsa drobiowego należy zużyć nawet 6 funtów paszy, a dla jednego funta wołowiny używamy jej prawie 20. Przeliczenie jest proste: na przygotowanie jednego hamburgera, wliczając w to wyhodowanie roślin na paszę, prowadzenie hodowli, ubój i utylizacje odpadów potrzeba ponad 2 tysiące litrów wody. By wyhodować jednego pomidora zużywamy jej około 13 litrów.
Przeciętny Amerykanin spożywa rocznie prawie 300 funtów mięsa w różnej postaci. Eliminując jeden mięsny posiłek tygodniowo robimy dla środowiska więcej, niż wyłączając na noc wszystkie urządzenia elektryczne, dokładnie zakręcając krany i nie przekraczając na autostradzie prędkości 55 mil na godzinę. Wniosek nie wszystkim się spodoba: Jeżeli chcesz zamanifestować wobec innych swą dbałość o środowisko, możesz jeździć na zakupy rowerem i odwiedzać zielone restauracje. Jeśli natomiast rzeczywiście zależy ci na poprawie jego stanu, zostań wegetarianinem i gotuj w domu.
Uprzedzając ewentualne pytania odpowiem od razu, że nim nie jestem i wcale nie nawołuję do zmiany przyzwyczajeń żywieniowych, choć przekonany jestem, że wyszłoby to wszystkim na dobre. Przekonuje mnie do tego wielu roślinożernych przyjaciół. Jednak odwiedzając w najbliższym czasie sklep zastanowię się głęboko nad tym, co mówi McWiliams. Być może nawet środy i niedziele będą bezmięsne. Bo nie chodzi o to, by natychmiast wszystko zmieniać i bez zastanowienia ulegać modom. Chodzi o to, by docenić dobre argumenty.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak