Niewielkie miasteczko Schenectady w stanie Nowy Jork działa podobnie do miliona innych w całym kraju. Balansuje budżet, podwyższa podatki, pilnuje porządku, etc. W jednym się jednak różni. Bardzo zależy mu na poznaniu opinii na swój temat. Dlatego szef tamtejszej policji dostał nakaz prowadzenia wśród zatrzymywanych za różne wykroczenia osób sondażu na temat pracy podległego mu departamentu.
– Ma pan prawo do zachowania milczenia i porady adwokata. Proszę złączyć dłonie za plecami, o tak.. dziękuję.. proszę nie uderzyć głową w drzwi przy wsiadaniu do radiowozu. Czy zechciałby pan przy okazji wziąć udział w ankiecie na temat pracy lokalnego departamentu policji?
Brzmi nierealnie, ale to fakt. W sondażu padają pytania dotyczące samego zatrzymania:
– Czy wystarczająco jasno wyjaśniono powód zatrzymania? Czy dobrze pana/panią traktowano? Czy mandacik jest uzasadniony?
Nie wiem, czego spodziewa się po wynikach miasto, ale chyba nie zamierza traktować ich poważnie. Po pierwsze wszyscy się tam znają, a po drugie niech tylko zatrzymana w środku nocy osoba wyrazi się o czymś niepochlebnie. Zawsze można przecież zasłonić się przepisami, koniecznością, czy po prostu nadużyć nieco władzy. Ludzie będą wypełniali te karteczki w nadziei, że coś się zmieni, a w tym czasie kolejne arkusze wyników będą trafiały na wysoką półkę w niskiej piwnicy. Pojawi się nowy szef policji lub burmistrz, zmienią się pytania w sondażach. Wyniki pozostaną takie same. Cała sytuacja w Schenectady przypomina nieco wybory. Każde i wszędzie.
Pogubiłem się nieco w protestach nowojorskich. Mówię właśnie o nich, bo trwają najdłużej i są największe. W Chicago wyszło na ulicę 7,000 osób, czyli mniej, niż podczas wyprzedaży w jednym sklepie Macy`s.
Sympatyzuję z protestującymi, bo zima idzie, święta i trzeba będzie podjąć decyzję odnośnie dalszego przebywania na ulicy. Mają jednak okazję poznać sławy filmu, które w słonecznej Kalifornii wsiadają do prywatnych odrzutowców, wysiadają w Nowym Jorku, pokażą się w tłumie, krzykną jakieś hasło, dadzą sobie zrobić zdjęcie, po czym uciekają do raju. Mają też sympatię prezydenta i wielu polityków. Dokładnie nie wiem, dlaczego, w końcu pośrednio protestują przeciw temu co się dzieje w kraju rządzonym przez popierająca ich administrację, ale przecież zbliżają się wybory, więc i reguły gry są inne.
Zawsze warto na wszelki wypadek poprzeć większość. Tak się składa, że to niezadowoleni. To taki paradoks. Pod obecnymi rządami liczba rozczarowanych przekroczyła połowę, więc rząd zgadza się z postulatami rozczarowanych licząc na ich poparcia. Jak to się uda, to ktoś dostanie Nobla.
Wiem oczywiście, jakie cele mają ludzie zgromadzeni w centrach miast i nie chodzi im tak bardzo o krytykę rządu, ile o najbogatszych i ich korporacje. Mimo wszystko nie można mieć tylko listy zażaleń, trzeba mieć też jakieś propozycje. Mimo, że opisywane przez niektórych protestujących własne historie wywołują współczucie, a nawet złość, dziś już nie wystarczą. Utrata pracy, domu, brak na lekarstwa lub nawet wizytę u lekarza, dokonywanie trudnych wyborów w domowych wydatkach, pogłębiające się ubóstwo, to nie wynik jednego posunięcia wielkiej korporacji, czy chciwości multimiliardera. To wynik lat złych decyzji kolejnych administracji, wydatków ponad stan i ciągłego zadłużania kraju. Ostatni raz nad kreską USA znajdowało się w 2001 r, czyli całą dekadę temu. Kilka tygodni protestów nie wystarczy, a tylko jeszcze bardziej nas podzieli. Możemy domagać się oszczędności, urwania pomocy dla innych krajów, ograniczenia indywidualnych funduszy kongresmenów, ale to w sumie tylko niecałe 2% całego budżetu. Widzimy zagraniczne wyjazdy polityków i wakacje bogatych w raju, remont łazienki w Białym Domu za 200,000, czy złote klamki w parlamencie. Tak naprawdę to nic nieznaczące wydatki, choć mające największy wpływ na nasze poglądy. Miliardy topione są w kompletnie nieudane projekty, sztuczne tworzenie pracy i budowę nikomu niepotrzebnej szybkiej kolei i milion innych miejsc, o których nie mówi się, bo nikt o tym nie wie, lub bo nie wolno.
Ktoś z prawej strony sceny politycznej zapytał niedawno publicznie, co ci wszyscy ludzie tam robią? Czy nie powinni być w pracy? Zajmować się utrzymaniem rodzin i siebie? Kto im za to płaci?
Głupsze pytanie można wymyśleć, owszem, choć wymagałoby to wielkiego skupienia, zwłaszcza gdy bezrobocie w kraju wynosi juz kilkanaście procent. Z drugiej strony faktem jest, ze w protestach bierze udział wiele organizacji społecznych. Niektóre z nich wysłały tam swych pracowników, którzy zarabiają zwykle tygodniowo po kilkaset dolarów. Tym razem zamienili na pewien okres pracę biurową na protest, psując nieco wymowę tych zgromadzeń.
Wiele osób sympatyzuje z młodymi ludźmi mieszkającymi od miesiąca w centrum Nowego Jorku. Więcej osób, niż nam się wydaje, chciałoby rozliczenia megabanków, wielkich korporacji, wydatków rządowych, a to rzeczywiście chyba wymaga rewolucji. Problem w tym, że na razie nikt nie ma żadnego pomysłu, lub ma za krótkie ręce. Domagać się można, ale trzeba dokładnie wiedzieć czego i od kogo. Politycznych zmian zgromadzeni nie dokonają. Jedyne co się może zdarzyć, choć mam nadzieję, że tak nie będzie, to zmiana na razie pokojowych manifestacji na bardziej agresywne protesty, gdy po kolejnych tygodniach okaże się, że nikt nie słucha i zaczyna sobie z całej sytuacji żartować.
Zacząłem od prawdziwej opowieści o policyjnych sondażach. Skończę inną, o której pisały ostatnio media, kojarzącą mi się z działaniami rządu. Każdego i wszędzie.
34-letni, silny i zdrowy mężczyzna z Pensylwanii włamał się do domu należącego do poruszającej się na wózku, schorowanej staruszki. Zażądał pieniędzy. Dostał pięć dolarów, które go nie zadowoliły. Siłą wyrwał portmonetkę z rąk roztrzęsionej kobiety i zabrał pozostałe dwadzieścia. Przerażona kobieta zaczęła się modlić. Rabuś widząc to przykląkł obok i zmówił z nią modlitwę. Po czym uciekł z pieniędzmi.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak