Zabawę pod tym tytułem uprawiali do tej pory głównie pisarze science-fiction próbujący nakreślić alternatywny obraz świata w przypadku usunięcia lub zmiany jakiegoś zdarzenia w naszej historii. Niektórzy dochodzą do ciekawych wniosków, czasami kontrowersyjnych – co by było, gdyby Hitler najpierw zaatakował Anglię; co by było, gdyby Konstytucja 3 –maja pojawiła się kilka miesięcy wcześniej, co by było, gdyby Sobieski nie ruszył na odsiecz Wiednia, etc. Wprawdzie uczono mnie zawsze, że w historii takie zabawy są niedopuszczalne, to jednak człowiek się czasami zastanawia...
Ostatnio zabawę tę uprawiają dziennikarze i politycy, którzy zastanawiają się nad konsekwencjami wygranych przez Baracka Obamę wyborów. Co by było, gdyby wtedy przegrał? Na to pytanie odpowiedzi oczywiście nie ma, choć jestem przekonany, że kilka osób jest gotowych, by jej udzielić.
Po cichu, bez szampana i wiwatów minęło w tym tygodniu 1,000 dni urzędowania prezydenta w Białym Domu. Większość z nas czuje się, jakby to była dekada. To trochę tak, jak z wakacjami. Po tygodniu w pięknym miejscu mamy wrażenie, że upłynęły zaledwie dwa dni. Z drugiej strony po dwóch dniach w deszczu i z przeciekającym dachem mamy wrażenie, że czas stanął w miejscu.
Czy 1,000 dni temu było nam lepiej? Każdy musi sobie na to pytanie odpowiedzieć sam. Podejrzewam, że wiele osób nie widzi różnicy. Firmy działają, przynoszą dochód, perspektywy są niezłe. Inni w tym samym czasie stracili pracę, może dom, nie mają zbyt kolorowych perspektyw. Kraj na pewno znajduje się w znacznie gorszym miejscu, nawet jeśli tego wokół siebie nie widzimy, to słyszymy z innych miejsc. Na początek nieco liczb:
– w czasie minionych 1,000 dni w całym kraju pracę straciło 2.2 mln. osób
– dług narodowy powiększa się obecnie z prędkością ok. 4 mld. dziennie i w czasie ostatnich 1,000 dni wzrósł o $4.2 tryliona
– w tym czasie banki przejęły 2.4 mln. nieruchomości, właściciele domów i biznesów ogłosili ponad 4 mln. bankructw
– zastrzyk finansowy w wysokości $787 mld. miał przynieść 3.5 mln. nowych miejsc pracy do końca 2010 r. Do zrealizowania projektu zabrakło ponad 3 mln.
– mimo zapowiadanej reformy ubezpieczeń medycznych ich rzeczywisty koszt wzrósł dla każdego mieszkańca średnio o 13%
– liczba osób żyjących poniżej granicy ubóstwa wzrosła w USA w tym czasie o 3 mln.
To tylko niektóre, najczęściej podawane i wciąż zmieniające się dane, prawdopodobnie decydujące o nastrojach panujących w kraju. Tu właśnie pojawia się pytanie, co by było, gdyby...
Przed objęciem stanowiska przez Obamę USA traciło miesięcznie 500,000 miejsc pracy. Gdyby to się nie zmieniło patrzylibyśmy dziś na co najmniej 24% bezrobocie. Nigdy nie dowiemy się, czy proces ten zahamował wspomniany, kilkuset miliardowy stymulus, czy rynek sam się obronił. Prezydent oczywiście przekonuje nas, że to jego zasługa, inni uważają, że bezrobocie byłoby jeszcze niższe, gdyby rząd w ogóle nie ingerował wtedy w gospodarkę. Zgodzę się z tu z konserwatywnymi komentatorami, że ta niewiedza będzie wykorzystywana w trwającej już kampanii wyborczej. Niektórzy uwierzą, inni nie, a tak naprawdę nigdy nie dowiemy się, co by było gdyby.
Bezrobocie wynosi w tej chwili ponad 9% i wszystkie prognozy mówią, że do czasu wyborów utrzyma się na tym samym poziomie. Warto pamiętać, że od czasów Franklina Roosevelta żaden urzędujący prezydent nie wygrał reelekcji przy takim bezrobociu.
Uczciwie próbowałem znaleźć jakieś opracowania chwalące minione 1,000 dni. Było ich naprawdę niewiele. Zwracano w nich uwagę na kilka sukcesów prezydenta, takich jak rozkaz dotyczący zabicia Osamy Bin Ladena, zakończenie konfliktu w Iraku, czy częściowa regulacja sektora bankowego. Mimo kilku legislacyjnych zwycięstw odniesionych dzięki przewadze demokratów w Waszyngtonie o sukcesach trudno mówić, gdyż przyćmione zostały one poważniejszymi problemami, które wciąż pozostają nierozwiązane. Przegłosowanie reformy ubezpieczeń zdrowotnych, zwanej przez niektórych Obamacare, było niewątpliwie sukcesem legislacyjnym. Co z tego, skoro dalsze wyliczenia wykazały, że wprowadzenie kilku ważnych elementów jest niemożliwe z powodów finansowych i cały projekt stoi pod wielkim znakiem zapytania. Czy można to więc traktować jako sukces? Zwłaszcza, że mimo zapowiedzi rzeczywiste składki dla posiadaczy polis ubezpieczeniowych wzrosły o 13%?
Problemy mają też poszczególne osoby mianowane przez prezydenta obecnej kadencji. Najgłośniej jest chyba wokół prokuratora generalnego, Erica Holdera, w związku z programem Fast and Furious, który pozwalał, by tysiące sztuk maszynowej broni trafiały w ręce narkotykowych karteli z Meksyku. Należy więc zapytać o zapowiadaną na przedwyborczym szlaku w 2008 r. „nadzieję i zmianę”. Nadzieję wciąż wszyscy mają, ale już na pewno nie wierzą w zmiany.
Prezydent rozpoczął kolejna kampanię wyborczą. Na razie wsiadł w autokar i przemierza kilka stanów głosząc niemal te same hasła, które doprowadziły go przed 3 laty do Białego Domu. Na razie strategii jeszcze nie ma, bo wciąż nie wiadomo, który z republikańskich kandydatów stanie do walki. Doradcy prezydenta cicho liczą, że będzie to Romney, któremu już raz się nie udało. Teoretycznie daje to większe szanse na pokonanie takiego przeciwnika. Z drugiej strony demokraci powinni być ostrożni, gdyż najnowsze sondaże dają właśnie temu konserwatywnemu politykowi najwięcej głosów pośród niezdecydowanych, rozczarowanych, demokratycznych, skłaniających się ku centrum wyborców. Tych samych, którzy stanowili trzon poparcia Obamy. Przykładem może być nasz stan, dom Baracka Obamy, gdzie poparcie dla niego sięga zaledwie 45%, a Romney już w tej chwili może liczyć na 35% głosów. W innych rejonach kraju ta różnica jest znacznie mniejsza.
Po upływie 1,000 dni większość mieszkańców USA w dalszym ciągu lubi prezydenta Obamę. Prywatnie z chęcią poszłaby z nim na piwo. Jednak nie oznacza to, że są skłonni powierzyć mu po raz drugi odpowiedzialność za kraj. Nie jestem pewien, czy odważą się zaryzykować ze słowami: co by było, gdybyśmy zagłosowali tak samo jeszcze raz?
Miłego weekendu.
Rafał Jurak