Okropne, nudne i pretensjonalne. Historia wiejskiego prostaka, który w wyniku historycznego i społecznego poplątania zostaje „pisarzem”, co akurat w jego przypadku znaczy pisanie donosów i denuncjacji. Wszystko to opowiedziane z użyciem obezwładniającej, przytłaczającej gwarowej stylizacji „po zabugorsku (…) w siedlikowskiej i marydolskiej mowie...” która momentami jest nie do zniesienia w swoim natężeniu ponieważ bardzo często osiąga efekt przestylizowania.
„Pióropusz” Mariana Pilota mieści się w tym nurcie, w którym mamy „Ferdydurkę” i „Konopielkę”: wiejskie, dramatycznie biedne, okrutnie prymitywne, prostackie, pozbawione jakiegokolwiek wykształcenia, zabobonne, odrębne językowo społeczności, które u Gombrowicza służą między innymi budowaniu napięcia między tym, co stare i tym, co nowe, a u Redlińskiego stanowią o całej konstrukcji powieści. Po co i dlaczego Pilot opowiada nam historię dziejącą się „w siódmym roku Polski Ludowej, drugim roku planu 6-letniego”?
Główny bohater opowiada nam historię swego życia, w okresie budowania PRL-u. Cały literacki chwyt, pokazujący niewiarygodne wręcz wydarzenia z jego życia, mają prawdopodobnie pokazać czytelnikowi proces „agitowanego umysłu”, który z „niewinnego”, wiejskiego złodzieja z tradycjami rodzinnymi staje się „skołchoziałym” pisarzem-donosicielem.
Zamierzenie jest z pewnością fascynujące, ale „wykonanie” jest „przedobrzone” i staje się w pewnym momencie tak męczące, że aż odstręczające:
– główny bohater to złodziej ze złodziejskiej rodziny, który chodzi wprawdzie do szkoły, ale nie jest szczególnie bystry, za co często dostaje w głowę tablicą, co przypomina niesamowitą scenę ze „Zmor” Zegadłowicza, kiedy to nauczyciel, niespodziewanie dla uczniów wali w nich pękiem kluczy
– jego ojciec to też oczywiście złodziej, który wprawdzie nie kradnie, ale „porywa”. On też chodzi do szkoły i też ma dostać w łeb tablicą, ale zamiast tego „porywa” ją z klasy, za co zostaje skazany przez władzę ludową na więzienie
– syn więc pisze nieskończoną liczbę podań o ułaskawienie pod dyktando niepiśmiennej matki do wszystkich możliwych „instancji” łącznie z samym Stalinem
– w tak zwanym międzyczasie ginie podczas ucieczki przed parobkami (mamy ich sporo w tej powieści, ale gdzie jest Miętus?), jego druh, niejaki Haniu Krajonek, chłopak zza Buga, dla którego kołchoz jawi się jako raj utracony. Nasz bohater rozmawia z nim wiele w snach, co zresztą spowodowało, że przestał lunatykować
– niespodziewanie wraca z więzienia ojciec i przynosi stamtąd gazetę, w której główny bohater znajduje opowiadanie jakiegoś Sylwestra Cłapka. Zafascynowany plagiatuje tekst i wysyła go do czasopisma „Gromada_Rolnik Polski” - tak zaczyna się jego pisarska kariera, zostaje nagrodzony i przenosi się do szkoły w mieście, gdzie poddany edukacji ustroju „najlepszego z możliwych” robi wielkie postępy
Jak pisze o sobie:
„Złodziej z rodu, z profesji piśmider, szpicel między ludźmi, lichota, nie ośmieliłbym nazwać się panem jednego najmniejszego słówka, ani nie poważył przywłaszczyć sobie choć jeden mały wyrazek, Nade mną słowa sprawowały nadzór i miały rząd.”
Nie jest to powieść zabawna tak jak „Konopielka” i nie jest to też tekst odkrywczy, tak jak „Ferdydurke”, mimo że akurat od Gombrowicza, aż się w „Pióropuszu” roi:
„(...)w tym rozcieńczonym świetle ledwo majaczyła blada postać leżącego na staroświeckim żelaznym łóżku młodego człowieka – był to zresztą ktoś mniej niż młody, młodzik, młodzieniaszek zgoła, z twarzą, czy też, słuszniej powiedzieć, buźką bezwąsą, pucołowatą; uszy nad ostrzyżoną do goła makówką blade niemowlęcą jakąś, litość budzącą bladością.”
Książka Mariana Pilota to bardziej lingwistyczny, samouwielbiający się popis, dosyć męczący, aczkolwiek momentami fascynujący:
„Tak te zabugi chachmęcili – czy też, jest takie słowo z epoki – chachulerzyli (chachulerz to krętacz, chytrus, łajza, hulaka i nicpoń w jednej osobie)...”
„–Uskróm się, tego słowa z siedlikowskiej i marydolskiej mowy nie przejęła książkowa polszczyzna, choć żadnym innym wyrażeniem nie umie oddać żaru, mocy ani istoty głębokich treści tego matczynego zawołania”.
Ta popisowo wystylizowana powieść jest jednakowoż pustawa w swoim zwietrzałym przesłaniu, a ponad to wszystko jest tragicznie „lokalna” i jakkolwiek słowo to robi ostatnio zawrotną karierę w promowaniu produktów żywnościowych, to przecież literackie produkty rządzą się jednak innymi zasadami i inne reguły „promocyjne” ich dotyczą.
Zbyszek Kruczalak