Wiemy już, jakie zdjęcia zdobić będą od Nowego Roku paczki z papierosami. Specjalna komisja wybrała dziewięć wzorów, które mają być najlepszym straszakiem dla palaczy. Będzie tam między innymi zżerane przez raka płuco, facet wypuszczający dym przez otwór w szyi, następnie martwe ciało, chyba tego samego faceta tylko nieco później, czarne zęby, i kilka podobnych obrazków.
Proszę wybaczyć, nie zamierzam śmiać się z tej inicjatywy, ale podobnie jak wiele innych osób nie opuszcza mnie wizja takiego oto dialogu, który po 1 stycznia będzie miał miejsce na stacji benzynowej:
– Marlboro poproszę.
– Które, te z płucem, czy ciałem.
– Hmmm… może te z zębami, wyglądają na słabsze.
Nie można wykluczyć, że tak to właśnie będzie wyglądało. Zresztą ilustrowane paczki papierosów nie są na świecie niczym nowym. Tylko u nas startują z opóźnieniem. Sąsiadująca z nami Kanada wprowadziła je już lata temu, podobno nawet początkowo liczba sprzedawanych papierosów nieco spadła. Nieco. Do rzeczywistego, zauważalnego spadku przyczyniła się jednak dopiero podwyżka podatku od wyrobów tytoniowych, co i u nas jest średnio dwa razy w roku praktykowane.
Walka z paleniem przybiera nowe formy i można za to być wdzięcznym. Czy ktoś pali, czy nie, negatywnych skutków nałogu nie można zaliczać do teorii spiskowych. No chyba, że ktoś jest idiotą.
W tym samym czasie wydarzyła się pewna rzecz, która zasługuje na uwagę. Otóż FDA, czyli agencja kontrolująca rynek lekarstw i kontrolowanych używek, postanowiła zakazać sprzedaży na terenie USA tzw. elektronicznych papierosów.
Powód?
W kilku badanych próbkach wykryto śladowe ilości substancji toksycznych. Nie podano jednak szczegółów. Wszyscy eksperci i naukowcy zgadzają się jednak, że mają nieporównywalnie mniejszy wpływ na organizm ludzki, niż substancje smoliste wydzielane przez palony tytoń. Zabrzmi to dziwnie, ale są po prostu o wiele zdrowsze. Jednak prawo jest prawem i w obliczu takich wyników sprzedawać ich nie wolno. Papierosów, ze wszystkim co ze sobą niosą, ograniczenia takie nie obejmują. To juz jest śmieszne i po raz kolejny stawia FDA w nienajlepszym świetle. Każdy niech sam wyciąga wnioski.
Przypomina mi się sprawa sprzed kilku lat dotycząca tzw. organicznej żywności. W sklepie na stoisku rybnym leżały obok siebie dwa kawałki łososia. Jeden był pomarańczowy, hodowlany i jak zapewniał wielki napis - organiczny. Drugi miał nieco ciemniejsze, bardziej czerwone mięso, pochodził z odłowów na północnym Atlantyku i był taki aż do nieprzyzwoitości normalny, nieorganiczny.
Okazało się, że ten hodowlany, karmiony tabletkami proteinowymi składającymi się z przetworzonych odpadów mięsnych i pomarańczowego barwnika był teoretycznie zdrowszy, gdyż w czasie swego krótkiego życia nie miał podobno kontaktu z pestycydami i innymi ochronnymi związkami chemicznymi. Co, jak zapewniała organizacja przyznająca prawo do używania nazwy „organiczny” zostało dokładnie prześledzone.
Ten drugi, niestety, gwarancji zdrowia nie miał. Tylko dlatego, że nikt nie był w stanie sprawdzić, gdzie pływał i z kim się zadawał. Przecież mógł odwiedzać kolegę w okolicach jakiejś platformy wiertniczej... więc nieorganiczny.
Czasami rozumowanie niektórych mnie przeraża. Ludzie ci tworzą grupy, rejestrują je, rosną w się, zaczynają uprawiać lobbing i pośrednio narzucać swoje poglądy innym. Tak powstają organizacje konsumenckie, sekty i partie polityczne.
W przyszłym roku w większości restauracji w Illinois prawdopodobnie pojawią się zapowiadane od dawna karty dań ze składem kalorycznym potraw. Nie wiem dlaczego uznano tę inicjatywę za element zielonej kampanii. Nic to z ochroną środowiska nie ma wspólnego.
W menu, obok na przykład kotleta z kapustą umieszczona będzie informacja dotycząca liczby kalorii osobno kotleta i kapusty, zawartości soli i prawdopodobnie cholesterolu. Na pewno tez zostaniemy poinformowani, czy łosoś był organiczny.
To wszystko po to, by ludzie dokonywali świadomego wyboru. Osobiście podejrzewam, że takie informacje tylko zepsują większości z nas przyjemność czerpaną z posiłku. Są restauracje, w których lepiej nie interesować się zawartością energetyczną zupy i drugiego. Tam nawet sałatka stanowi równowartość dziennego zapotrzebowania kalorycznego dorosłego mężczyzny wykonującego pracę hutnika. Tak, to te najlepsze i najsmaczniejsze miejsca, niestety. Bo szanujący się szef kuchni nigdy nie zrezygnuje z masła, tłuszczu i soli. No chyba, że zmusi go do tego legislatura – niewielka grupa ludzi, którym wszystko wolno, do tego wybierana przez nas, w co jest coraz trudniej uwierzyć.
Zastanawiam się więc, czy wzorem obrazków na paczce z gwoździami do trumny, śmiertelnymi pałeczkami, paluszkami szatana, czy też papierosami, jak je niektórzy oficjalnie nazywają, nie umieszczać w jadłospisach obrazków zamiast niejasnych liczb.
Po co się męczyć i zastanawiać nad kaloriami – Czy 536 w zupie to dużo? Czy mogę zjeść kotleta mającego ich 700, jeśli rano jadłem kanapkę posiadającą 340? Ile ma musztarda i czy mogę użyć przypraw?
Proponuję, by w restauracyjnym menu obok golonki widniał skulony człowiek, trzymający się za serce, a w tle obowiązkowo powinny błyskać światła karetki.
Przy bigosie, gołąbkach oraz każdej potrawie chińskiej też skulony, ale w pozycji siedzącej i z gazetą w ręku.
W ten sposób znajdzie się zajęcie dla tysięcy głodujących rysowników, którzy stracili posady w upadających, papierowych gazetach, a my zyskamy prosty i czytelny przewodnik po potrawach umieszczonych w jadłospisie.
Możemy posunąć się jeszcze dalej. Na metkach z bawełnianymi koszulkami sprzedawanymi przez czołowych producentów możemy umieścić obok ceny zdjęcie kilkuletniego azjatyckiego chłopca, najlepiej z pokrwawionymi palcami, który uszył to wdzianko za kilka centów na godzinę. Na metce kurtki skórzanej może jakieś zwierzątko obdzierane ze skóry.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.