We wtorkowych prawyborach prezydenckich z ramienia partii republikańskiej w Illinois zwyciężył Mitt Romney. Ale to nie hucznie świętowane zwycięstwo w wyborach powszechnych, dyskredytowane jako konkurs piękności, miało znaczenie. Prawdziwą wygraną była bowiem walka o delegatów sierpniowej konwencji nominacyjnej, których nazwiska w formie wyborów bezpośrednich są przyporządkowane kandydatom do prezydentury.
Romney zdobył 46.7 procent elektoratu, a Santorum pozyskał 35 procent wyborców. Tymczasem Ron Paul uzyskał zaledwie 9.3 procent, a Newt Gingrich – jedynie 8. Okrzykując swe zwycięstwo mianem „nadzwyczajnego” Romney utwierdził swą pozycję jako druzgocącego, bezdyskusyjnego i niepodważalnego faworyta, który prawdopodobnie poprowadzi republikanów przeciwko prezydentowi Obamie w jesiennych wyborach. Po ogłoszeniu wyników Romney wstrzymał się wprawdzie od ataków na swego głównego rywala i ośmieszanego zwykle przywództwa prezydenta Obamy, by zaraz potem uderzyć w znane sobie tony. „Czas by powiedzieć – Dość”, oświadczył entuzjastycznemu zgromadzeniu w Schaumburgu, które wiwatowało „Mitt! Mitt! Mitt!”. „Wiemy, że nasza przyszłość jest jaśniejsza niż obecne czasy kłopotów... zasługujemy na prezydenta, który w nas wierzy”, zapewniał skandujący tłum wyborców.
Konkurs popularności był prowadzony równocześnie ze znacznie ważniejszym głosowaniem na delegatów do konwencji nominacyjnej. I w tym względzie Romney uzyskał zdecydowaną przewagę. W przeciwieństwie do niego Santorum został zmuszony do zrzeczenia się znacznej części delegatów do konwencji w Illinois, bowiem nie wszedł do listy kandydatów do głosowania w czterech z 18 okręgów kongresowych.
Po raz pierwszy od 1988 roku prezydenckie wybory z ramienia partii republikańskiej miały w Illinois znaczenie. Sześć razy w ostatnich 36 latach Illinois wyznaczyło wyniki walki o prezydenturę. Gra toczy się bowiem nie tylko o 54 delegatów na konwencję nominacyjną. Dla Romneya wtorkowe wybory były świetnie wykorzystaną szansą na nadanie jego kampanii rozmachu, dzięki wielkiej wygranej na terenie stanu. Dla borykającego się z brakiem środków i źle zorganizowanego Santorum, wygrana Romneya zakwestionowała obieralność i możliwość zjednoczenia republikańskiego elektoratu.
Oto w tygodniach poprzedzających termin składania aplikacji na początku stycznia bieżącego roku, Rick Santorum nie zdołał zebrać wystarczającej liczby podpisów by umieścić delegatów na karcie do głosowania w czterech z 18 stanowych okręgów kongresowych. Przemierzając Illinois w furgonetce ledwo stać go było na zapłacenie motelu dla pracowników kampanijnych, w roli których zatrudnił swe najstarsze dzieci. W rezultacie Santorum przegrał z Romneyem w przynajmniej 10 z 54 delegatów do wygrania w prezydenckich wyborach z ramienia partii republikańskiej.
Mitt Romney, Newt Gingrich i Ron Paul złożyli pełną listę kandydatów. Mitt Romney uzyskał poparcie 495 kandydatów, Rick Santorum – 252, Newt Gingrich – 131, a Ron Paul – 48. W pewnym sensie Illinois znajduje się w centrum obecnego starcia politycznego, bowiem Romney wygrywa w stanach północnowschodnich, zachodnich i tak zwanego pasa rdzy, czyli północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, a jego najbliższy rywal, Santorum, w południowych i północnych terenach Środkowego Zachodu.
Obaj kandydaci do prezydentury jeszcze w przeddzień wyborów przyciągali prasę wypowiadanymi kontrowersjami, desperacko próbując pozyskać swych zwolenników – Romney fiskalnych, a Santorum – socjalnych konserwatystów. Podczas spotkania w północnozachodnim Illinois Santorum zadeklarował, że „nie dba o poziom bezrobocia” i dowodził, że „w kampanii nie chodzi o ekonomię”. Były senator Pensylwanii poszukiwał szerszego kontekstu dla swej kandydatury określając się jako obrońca mniejszej administracji, jak również indywidualnej ekonomii i swobód socjalnych. Romney, który koncentrował się na gospodarce kraju i fiskalnym konserwatyzmie, wykorzystał swój ostatni przystanek wyborczy by krytykować Santorum. „Obchodzi mnie poziom bezrobocia. Niepokoi mnie to. Chcę przywrócić ludziom pracę”, stwierdził Romney do wiwatujacego tłumu w ratuszu miejskim w Uniwersytecie Bradley w Peoria. W Rockford Santorum próbował pozyskać pracowników fizycznych wyśmiewając finansowe doświadczenie Romneya. „Słyszę, że gubernator Romney nazywa mnie ekonomiczną wagą lekką, ponieważ nie byłem finansistą giełdowym jak on”, stwierdził Santorum. „Czy naprawdę wierzycie, że ten kraj chce wybrać finansistę z Wall Street na prezydenta Stanów Zjednoczonych? Czy sądzicie, że jest to rodzaj doświadczenia, jakiego potrzebujemy, kogoś, kto będzie troszczył się, jak Santorum, o swych przyjaciół na giełdzie i wykupował ich kosztem pracujących Ameryki?”, perorował Romney.
Santorum starał się przedstawić siebie jako konserwatywną alternatywę wobec Romney’a, który cieszy się poparciem republikańskiego przywództwa. Polityk odwołuje się pod tym względem do przykładu Ronalda Reagana, który, jego zdaniem, stanowił kandydaturę odmienną wobec poprzednich nominacji republikańskich. Stojąc przed pomnikiem Ronalda Reagana na koniu na nadbrzeżu w Dixon, Santorum próbował porównywać się do Reagana jako prawdziwy republikanin w partii republikańskiej, rzecznik silnej obrony narodowej i oponent rozrośniętej administracji. Nieudaną kampanię prezydencką Reagana w roku 1976 określił mianem „partyzantki” wymierzonej przeciwko republikańskiemu przywództwu. Polityk argumentował, że Reagan odmówił zaakceptowania popularnej postawy wewnątrz partii republikańskiej według której potrzebny był kandydat umiarkowany. Obama nie dorównuje wizji i optymizmowi Reagana, oświadczył Santorum, podkreślając, że prezydent przepraszał zagranicę jednocześnie osłabiając krajowe wojsko. „Ronald Reagan nigdy nie przepraszałby za najlepszy w historii kraj na świecie”, stwierdził Santorum. Santorum posłużył się biografią swego ojca, który jako chłopiec przyjechał z Włoch i pokonywał kolejne szczeble drabiny ekonomicznej, jako argumentem przeciwko Obamie, a zwłaszcza jego propozycji reformy opieki zdrowotnej charakterystycznej w jego opinii dla zabiegów prezydenta w celu wyrugowania z kraju wolności osobistych.
Zwycięstwo sprawia, że kandydat wygląda jak zwycięzca. A przynajmniej tak być powinno. W przypadku Romneya nie jest to jednak oczywiste, zauważa prasa. Polityk nie zdołał wytworzyć wokół siebie aury zwycięzcy. W czasie wtorkowego przemówienia po ogłoszeniu wyników wyglądał na wyczerpanego i potknął się kilkanaście razy. Analitycy wyborczy podkreślają, że nie do końca wykorzystał możliwość podsumowania rywalizacji w Południowej Karolinie, Ohio i na południu Stanów. Ożywia to nadzieje Santorum i rodzi wątpliwości co do popularności Romneya w obrębie jego własnej partii, nie wspominając o niezależnych i niezadowolonych demokratach, których poparcia prawdopodobnie potrzebowałby by dotrzeć do Białego Domu.
W rezultacie wszystkich tych aktualnych i wydumanych przez media i propagandę wyborczą ruchów politycznych republikańska kampania wreszcie się rozpoczęła, stymulowana po części przez wątpliwości coraz to bardziej nerwowego przywództwa partii republikańskiej. Santorum jest faworytem sobotnich wyborów w Luizjanie, utrzymując swą popularność na terenie konserwatywnego Południa. Ale Romney jest prawdopodobnym zwycięzcą w Maryland, Wisconsin i Waszyngtonie, gdzie głosowanie odbędzie się 4 kwietnia.
Santorum podkreślił swe drugie miejsce wyborcze w Illinois ogłaszając swego rodzaju zwycięstwo. „Wygraliśmy obszary zamieszkałe przez republikanów i konserwatystów”, oświadczył swym zwolennikom we wtorkową noc w Gettysburgu w Pensylwanii. Ale nie ulega wątpliwości, że będzie musiał poradzić sobie znacznie lepiej by wyłonić się jako poważny rywal wobec Romneya. Przede wszystkim polityk musi poszerzyć swoje poparcie wśród społecznych konserwatystów i chrześcijańskich ewangelików, którzy stanowili główną siłę jego zwycięstwa na Południu, a źródło znacznie mniejszej popularności w Missouri, Kolorado i Minesocie. Illinois, posiadając znaczną liczbę umiarkowanych republikanów, pozostało nie wykorzystaną szansą.
Tymczasem prawybory w Illinois stały się terenem walki o kontrolę w Izbie. Demokraci oczekują, że dzięki wyznaczonym przez nich nowym podziałom okręgów wyborczych faworyzujących ich własnych kandydatów, będą w stanie zdobyć dwa do pięciu dodatkowych miejsc obecnie kontrolowanych przez republikanów. W skali kraju demokraci potrzebują 25 nowych miejsc by przejąć kontrolę nad Izbą. Przewodniczący demokratycznego komitetu kampanii do Kongresu, Steve Israel z Nowego Jorku uważa, że Illinois odegra decydującą rolę w listopadowych wyborach. „Droga to tych 25 miejsc przebiega przez stan Illinois. Mamy więc ogromne szanse do wykorzystania w Illinois”, oświadcza.
Wtorkowe wybory nie zdołały przyciągnąć tłumów. W Chicago frekwencja wyborcza, szacowana na około 24 procent należała do najniższych w ostatnich 70 latach niedwuznacznie wskazując na wątły entuzjazm wobec republikańskich kandydatów. W powiecie Cook frekwencja nie przekroczyła 23% i była najniższa od lat 1990. Rekordowo niska była frekwencja wyborców w powiecie DuPage i Kane, gdzie wyniosła odpowiednio 25 i 21 procent. Nic w tym dziwnego, jako że Chicago jest przecież bastionem demokratów. Pod nieobecność pojedynku demokratów, chicagowscy wyborcy zostali w domu. Illinois, jak się powszechnie oczekuje, poprze Obamę w listopadowych wyborach. W ubiegłym tygodniu stało się tylko terenem przygrywki zapowiadającej znacznie bardziej emocjonującą kampanię listopadową.
Oprac. Ela Zaworski