----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

25 kwietnia 2012

Udostępnij znajomym:

'

Pod koniec marca uczniowie ostatnich klas szkół średnich poznali rezultaty swych starań o przyjęcie do szkół wyższych. Nie dla wszystkich jednak sytuacja się wyjaśniła. W ostatnich pięciu latach wzrasta liczba aplikantów, którzy są umieszczani na listach oczekujących, nie będąc w stanie ani świętować przyjęcia ani żałować odmowy. Ze względu na utrzymujący się kryzys ekonomiczny i nieprzewidywalność procesu przyjęć z roku na rok rośnie liczba szkół stosujących listy oczekujących, informuje krajowe stowarzyszenie rekruterów uniwersyteckich. Potwierdza to statystyka. W 2010 roku 48% szkół wyższych wykorzystywało listy oczekujących, w porównaniu z 39% w roku 2009 i 35% w roku 2008. W tym samym czasie liczba studentów przyjętych z listy oczekujących zmalała z 34% do 28. W rezultacie coraz więcej uczniów ostatnich klas szkół średnich wysyła podania do coraz większej liczby szkół wyższych, zwiększając swe szanse na przyjęcie.

Sytuację komplikuje recesja. W miesiącach letnich rodzice mogą stracić pracę, bądź zmienić zdanie co do rosnących drastycznie w ciężkich czasach kosztów czesnego, co może doprowadzić do zmiany szkoły prywatnej na stanową niemal w ostatniej chwili. Z drugiej strony kierownikom działu rekrutacji coraz trudniej przewidzieć, kto rzeczywiście pokaże się w szkole na jesieni, w związku z czym szkoły wystąpiły z formą polisy ubezpieczeniowej zwiększając pulę rezerwową. Zarówno zainteresowani, jak i postronni obserwatorzy traktują to jako grę w ping-ponga. Szkoda tylko, że piłeczka nierzadko wymyka się spod kontroli.

Wiele instytucji bacznie strzeże swych statystyk dotyczących liczby oczekujących na przyjęcie studentów, jednak wskazówek dostarczają portale uniwersytetów, gazetki szkolne i inne źródła. Wynika z nich, że lista Uniwersytetu Chicagowskiego urosła z 1,033 w roku 2009 do około 3,000 w roku 2012. Gazeta szkolna, The Chicago Maroon, odnotowała, że lista oczekujących na przyjęcie w roku 2003 obejmowała 500 nazwisk. Lista Uniwersytetu Northwestern skurczyła się z 3,500 w roku ubiegłym do 2,857 w roku bieżącym. Obecna lista jest jednak o 1,300 nazwisk dłuższa niż sześć lat temu. Lista oczekujących na przyjęcie w Massachusetts Institute of Technology wahała się pomiędzy 450 i 740 w latach 2007-10, po czym wzrosła do 1,000 w roku 2011. Na przyjęcie czeka się także w mniejszych szkołach. Grinnell College w Iowa umieścił w bieżącym roku na liście oczekujących 1,189 studentów, a porównaniu z 541 w roku ubiegłym. Bates College w Maine również powiększył swą listę oczekujących z 871 w roku 2010 do 3,305 w roku 2011.

Ilu studentów z listy oczekujących zostanie przyjętych na studia różni się z roku na rok. Jakkolwiek niektórzy czepiają się fantazji, to większość ekspertów sugeruje, by status zawieszenia traktować z dużą dozą realizmu. Na przykład, w Vanderbilt University z listy oczekujących przyjęto w ostatnich czterech latach średnio 9.4 procent. Ale już MIT wybrało tylko 26 studentów z puli rezerwowych liczącej 1,000 studentów. Northwestern twierdzi, że nie przyjął nikogo z listy oczekujących w roku 2011. W roku obecnym uczelnia zaakceptowała 21 studentów z 3,201.

Jak z nieprzewidywalnością przyjęć radzą sobie studenci? Zwiększają liczbę szkół, do których składają podania. Według krajowego stowarzyszenia rekruterów uniwersyteckich, liczba aplikantów do szkół wyższych, którzy złożyli podania do siedmiu lub więcej szkół, systematycznie wzrasta w ciągu ostatnich 20 lat, osiągając 25 procent w roku 2010, ostatnim za jaki są dostępne wyniki. W roku 2000 wynosiła 13 procent. W roku 1991 – 8 procent.

Do rzadkości nie należą porady niektórych doradców akademickich, by studenci starali się o przyjęcie do 10 lub 15 szkół, jakkolwiek są i tacy, którzy złożyli podanie do ponad 20. Tym właśnie należy tłumaczyć wzrost liczby studentów składających podanie o przyjęcie do Northwestern z 18,000 w roku 2006 do 32,000 w roku 2012. W tym samym czasie liczba aplikantów do Uniwersytetu Chicagowskiego wzrosła z 9,500 do ponad 25,000. Ten nagły skok aplikacji o przyjęcie na studia wyjaśnia potrzebę ogromnej rezerwy aplikantów. Northwestern University odzwierciedla rozwijający się w ostatnich latach trend rosnących aplikacji do elitarnych szkół wyższych, a jednocześnie stosunkowo małej liczby studentów, którzy są przyjmowani z oryginalnej listy oczekujących.

Dla sceptyków fakt zaproszenia ogromnej liczby studentów do oczekiwania na liście rezerwowej, co wywołuje wrażenie selektywności przyjęć, a następnie wyróżnienie zaledwie kilkunastu z oczekujących, sprawia wrażenie gry obliczonej na podniesienie reputacji szkoły i wywołanie atmosfery sensacyjności procesu przyjęć. Nie ulega wątpliwości, że zarówno Early Decision, czy Single Choice Early Action, czyli wczesny wybór jednej szkoły wyższej, jest podobnie jak wydłużająca się lista oczekujących, manipulacją. W dobie malejącej statystyki przyjęć, argumentują krytycy, niektóre szkoły powstrzymują procent przyjmowanych uczniów w celu utrzymania wrażenia selektywności przyjęć, by wkrótce potem zaakceptować studentów z listy rezerwowej. Wiele szkół wykorzystuje liczbę przyjęć studentów zagranicznych by powiększyć statystyki, ale czy można polegać na tych rezultatach przyjęć, powątpiewają wtajemniczeni dokumentujący fałszerstwo statystyk przyjęć do szkół wyższych.

Tymczasem prasę wypełniają doniesienia o selektywności tegorocznej rekrutacji do Harvardu, Yale i innych szkół wyższych z ligi bluszczowej. Harvard przyjął w roku obecnym 2,032 studentów, czyli 5.9% z ogromnej puli 34,302 aplikantów. W roku ubiegłym procent przyjęć wynosił 6.17 z liczby 34,950 chętnych. Pula tegorocznych aplikantów obejmowała 3,800 studentów, którzy osiągnęli najwyższe wyniki w swych rocznikach.

Również Yale był bardziej wybiórczy w roku obecnym, dowodzi The New York Times. Tegoroczny poziom przyjęć, 6.82%, był niższy niż 7.35 procent w roku ubiegłym. W roku obecnym Yale przyjął 1,975 ze swych 28,974 aplikantów. W roku ubiegłym pula przyjęć była mniejsza i obejmowała 27,282 studentów. Dodatkowo 1,001 znalazło się na tegorocznej liście oczekujących. W roku ubiegłym Yale przyjął zaledwie 103 z puli 996 oczekujących.

W Princeton poziom przyjęć wynosił 7.86% i był rekordowo niski w historii szkoły. Oferował przyjęcie 2,095 studentom z puli 26,664, którzy starali się o przyjęcie. Administracja Princeton uważa tegoroczna pulę za drugą pod względem wielkości w historii uniwersytetu.

W Columbia mniej studentów złożyło podania, ale wyższy procent aplikantów został zaakceptowany. W roku obecnym 2,363 z ogromnej puli 31,851 aplikantów zostało zaakceptowanych. Stanowi to 7.4% przyjęć, w porównaniu z 6.93% w roku ubiegłym.

Niezwykle niskie poziomy rekrutacji w szkołach z ligi bluszczowej są po trosze mylące. Wysłanie aplikacji do tego typu szkół jest w większym stopniu marzeniem ściętej głowy niż racjonalnym aktem auto-selekcji. Powszechne uznanie dla szkół z ligi bluszczowej jest tak wysokie, że każdy uczeń ostatniej klasy szkoły średniej wraz ze swymi kolegami, wysyła tam aplikację, mając nadzieję na cud lub przypadek. Podejrzewam, że gdyby wyeliminować podania o przyjęcia od studentów, którzy naprawdę nie powinni marnować swego czasu i pieniędzy swych rodziców, to poziom rekrutacji byłby zbliżony do Uniwersytetu Chicagowskiego lub czołowych trzech szkół humanistycznych, w których większą rolę odgrywa auto-selekcja. Nie oznacza to, że poziom rekrutacji jest w nich niski, ale nie jest śmiesznie niski.

Z pewnością selektywna rekrutacja jest w jakimś sensie reputacją celową budowaną przez szkołę wyższą. Według US News, 30 największych krajowych uniwersytetów i 30 szkół humanistycznych dysponuje jedynie 85,000 miejscami przyjęć dla studentów pierwszego roku. Te szkoły przyjmują także prawdopodobnie 10% studentów zagranicznych. Już te dane statystyczne ukazują, że szkoły o których ledwo słyszeliśmy są raptem trudno osiągalne.

Nie od rzeczy jest również wspomnieć ściśle biznesową stronę rekrutacji. Otóż opłata za podanie o przyjęcie do Harvardu wynosi $75. Przyjmując, że 10% z ogólnej liczby 34,302 aplikacji kwalifikowało się na zniżkę opłat, oznacza to $2,3 milionów zysku tylko z opłat. Wszystko wskazuje na to, że sprzedaż marzeń jest opłacalnym przedsięwzięciem.

Prasowe doniesienia o coraz większej selektywności rekrutacji w szkołach wyższych obliczone na rozreklamowanie rosnącej trudności przyjęć w instytucjach z ligi bluszczowej przysparzają niepokoju wielu uczniom ostatnich klas szkół średnich i ich rodzicom. Jednak zanim damy się zwariować, warto sobie uświadomić, że stopień naukowy z elitarnej szkoły jest nierzadko przereklamowany, często kosztem rzetelnej wiedzy. Owszem, niektóre stanowiska pracy wymagają odpowiedniego wykształcenia, ale musi to być tytuł z odpowiedniego uniwersytetu. Jak informuje Chronicle of Higher Education, drugorzędne szkoły wyższe nie gwarantują zatrudnienia w dziedzinach prawniczych, inwestycji bankowych i konsultingu. W tych wypadkach dyplom Harvardu, Yale, czy Princeton, czy ewentualnie Stanford, jest gwarancją zatrudnienia. Nie zmienia to jednak faktu, że niektóre miejsca pracy wymagają tytułu MBA, bakalaratu w specyficznych przedmiotach i odpowiednich certyfikacji.

Na koniec, proponuję przeczytaną gdzieś anegdotę. Według niej, rekruterzy elitarnych szkół wyższych wybierają dokumenty najbardziej kwalifikujących się studentów, po czym stają na szczycie schodów zrzucając je w dół. Te, które dotrą do podnóża schodów, są przyjmowane. Zdając sobie sprawę z przypadkowości przyjęć na studia wyższe, nie pozostaje nam nic innego jak zaakceptować decyzje rekrutacyjne, złe lub dobre, ze szczyptą rezerwy i odrobiną pokory.

Na podst. „The New York Times” i „Chicago Tribune” oprac. Ela Zaworski



'

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor