----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

30 maja 2012

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...
'

Gdy moja szesnastolatka zakomunikowała, że chciałaby wyjechać na obóz letni do Kostaryki, zamiast radości z jej otwartości na nowe wyzwania, poczułam strach, niewiele mający wspólnego ze ślepą nadopiekuńczością matki czy niechęcią do odcięcia pępowiny. Oczami wyobraźni zobaczyłam bowiem scenę opisywaną przez prasę zaledwie dwa tygodnie temu – znalezienie czterdziestu dziewięciu okaleczonych ciał wzdłuż meksykańskiej autostrady, w pobliżu Guadalajara, nieprzypadkowo miejscu podróży amerykańskich emerytów. Zaraz potem ujrzałam obraz amerykańskiej osiemnastolatki, Natalee Holloway, która w 2005 roku zaginęła na wycieczce klasowej na Arubie. Do tej pory nie odnaleziono jej ciała, a zeznania wmieszanych w jej zaginięcie synów miejscowych notabli, oscylują pomiędzy jej zamordowaniem a sprzedażą do domu publicznego. Horror rodziców jest niewyobrażalny. Podobnie jak powszechna bezsilność wobec aktów bestialskiej masakry.

Nie sądzę, bym była odosobniona w swym, wyolbrzymionym być może, poczuciu ogromnego ryzyka związanego z wysłaniem dziecka w nieznane. Sondowani na tę okoliczność znajomi zgadzali się ze mną w kilku kwestiach. Że, po pierwsze, strzeżonego Pan Bóg strzeże, jak poucza staropolskie przysłowie. A po drugie, bez względu na zapewnienia organizatorów co do bezpieczeństwa, internetowe oświadczenia i telefoniczna rozmowa z zupełnie nie weryfikowalnymi opiekunami pobytu, nie stanowią wystarczającej gwarancji, że dziecko wróci całe i zdrowe.

A nie tylko z ułudnością, naciągactwem i zwykłym kłamstwem portali internetowych muszą zmagać się rodzice rozważający posłanie swych nastolatków na obozy integracyjne do ciepłych krajów. W grę wchodzi bowiem przede wszystkim stawiany potencjalnym kandydatom przez szkoły wyższe wymóg służby społecznej. W przypadku obozu, który brała pod uwagę moja córka, praca miała polegać na nauczaniu miejscowych dzieci, budowaniu mostów w okolicznych wioskach, i tym podobnych czynnościach integracyjnych. A zespolenie z miejscową społecznością byłoby totalne, bowiem młodzież mieszkałaby wraz z tubylcami, mówiła ich językiem, jadła to co wszyscy miejscowi, spała jak oni, myła się lub nie myła, słowem na własnej skórze poznałaby uroki życia w dżungli. Osobiście dużo bym dała, aby dowiedzieć się jak w takich warunkach zaaklimatyzowałaby się moja pociecha, która nie przepada za życiem w symbiozie z przyrodą, a z atrakcji obozowania wymienia jedynie dowożący na łono natury klimatyzowany autokar.

Odrzucając żarty na bok, weźmy za przykład zapewnienie o bezpiecznym przybyciu na miejsce, które, według organizatorów, ma nastąpić w formie wysłania emaila. Odtransportowane na lotnisko i pożegnane przez rodziców nastolatki mają mieć, według organizatorów, zapewnioną asystę pracowników agencji, ale jakoś nie przekonuje mnie email, jako jedyne narzędzie komunikacji z rodziną. W uszach brzmią mi oświadczenia opiekuna klasy Natalee Holloway, który na pytanie o bezpieczeństwo odpowiedział po prostu, że jego rolą nie było chodzenie za uczestnikami krok w krok. To prawda, jak również i to, że w zniknięciu dziewczyny odegrało pewną rolę jej własne poszukiwanie przygód. W niczym to jednak nie umniejsza odpowiedzialności opiekunów wycieczki.

Historia Natalee Holloway, której tragizm podważyły sensacyjne doniesienia prasy dotyczące wątpliwej reputacji dziewczyny i skorumpowanego sądownictwa Aruby, dotknęła wielu, stając się przestrogą dla młodzieży i jej rodziców. Nie było chyba rodzica, który nie śledziłby historii zaginięcia dziewczyny w wydawałoby się najbardziej cywilizowanym miejscu na Karaibach, starającego się wyciągnąć nauczkę, nawet nie mając pewności jak można uniknąć tak niewyobrażalnego żalu, emocjonalnego szaleństwa, niepewności czy po prostu żałoby bez możliwości odzyskania ciała. Morderstwo lub handel żywym towarem, której ofiarą stała się osiemnastolatka, uczyniły z historii Natalee Holloway probierz rodzicielskiej frustracji i rozpaczy z powodu bezpowrotnej straty.

Każdego roku rodzice posyłają dzieci do ponad 12,000 dziennych i całodobowych obozów w Stanach Zjednoczonych. W ostatnich 20 latach liczba obozów dziennych eksplodowała powiększając się o, bagatela, 90 procent, a wysoce wyspecjalizowane ośrodki kolonijne adresują swoją ofertę do dzieci o różnorodnych zainteresowaniach, od akrobatyki cyrkowej po hip hop. Nie istnieje natomiast statystyka, ile z nich powraca całe i zdrowe. Wiadomo natomiast, że 800,000 dzieci znika rocznie w skali kraju. Każdego dnia ponad 2,500 dzieci jest zgłaszanych jako zaginione. Niektóre z nich przepada z miejsc publicznych, jak przystanki autobusowe, parki, czy po prostu w drodze do szkoły.

Jak Ethan Patz, który 33 lata temu, zniknął z nowojorskiej ulicy w drodze do szkoły. To jego zaginięcie spowodowało rozwój ruchu zapobiegania zaginięciu dzieci. I to jego podobizna była jedną z pierwszych, które pojawiły się na kartonach z mlekiem, a prezydent Reagan wyznaczył dzień jego zaginięcia, 25 maja, krajowym dniem zaginionych dzieci. Historia Ethana Patza urosła do rozmiaru symbolu dziecięcego uprowadzenia, stając się przerażającą odpowiedzią na nękające pytanie rodzicielskie na temat w jakim wieku można pozwolić dziecku na samodzielne przejście do szkoły. Sześciolatek miał jedynie dwie przecznice do autobusu. Dopiero 33 lata później Pedro Hernandez, 51-letni mężczyzna, który pracował jako magazynier w pobliskim sklepie spożywczym, został oskarżony o morderstwo drugiego stopnia.

To między innymi o sześcioletnim Ethanie Patz myślą rodzice tacy jak ja, kiedy czekają na telefon od dziecka powracającego same do domu. Okazuje się jednak, że wejście do domu nie jest miernikiem bezpieczeństwa. Wszyscy bowiem pamiętamy historię 14-letniej dziewczynki, która została zadźgana nożem po wejściu do domu w czasie rabunku. Kelly O’Laughlin, uczennica pierwszej klasy szkoły średniej Lyons Township High School w Indian Head Park, wróciła do domu około 4.45 po południu i została zaatakowana. Matka dziewczynki znalazła ją martwą. Skradziono kilkanaście rzadkich monet kolekcjonerskich. To niewielka cena za ludzkie życie. Mieszkańcy malowniczej okolicy, która była wcześniej obiektem kilku włamań, pozostają wstrząśnięci nie tyle brutalnym morderstwem, co jego niewytłumaczalnością. Ze zdjęć opublikowanych w prasie wyłania się obraz wesołej dziewczynki wspinającej się po drzewie z urwisowskim uśmiechem. Kelly O’Laughlin wygląda jak córka sąsiadów, własna córka. Czytamy o niej w prasie, czekamy na stadionie w jej szkole podczas zawodów sportowych, utożsamiamy się z jej rodzicami.. Jak często przeżywamy niepokój w oczekiwaniu na telefon od dziecka wracającego ze szkoły, czy pozostającego chore w domu, bez opieki? To przecież nasza codzienność. Stąd łatwo wyobrażamy siebie w roli ofiary. Niewypowiedziane tragedie, które stają się udziałem rodzin zamordowanych dzieci, prześladują nas przez lata, chociaż nie dzielimy bólu rodziców i nie przeżywamy ich niepewności przez dziesiątki lat.

Przed bestialstwem takiego mordu nie ochroni reputacja okolicy, duży pies, ani system alarmowy. Nieopisanego bólu rodziców, który nierzadko trwa dziesiątki lat nie uśmierzą takie symboliczne gesty sąsiadów jak wieszanie worków na drzewach w miejscu tragedii czy wpisy na Facebooku. Z niewyjaśnioną historią, niesprawiedliwym procesem sądowym, czy podpowiadanymi przez wyobraźnię obrazami przedśmiertnych tortur dziecka pozostają sami. Możemy wprawdzie życzyć im zagojenia ran, ale zawsze będziemy obcymi ich bardzo intymnej i nie dzielonej z nikim personalnej tragedii.

Nadchodzące wakacje nadają kwestii bezpieczeństwa dzieci, niejednokrotnie pozostawianych samotnie bez opieki w domu, wyjątkowego znaczenia. W przypadku 31 procent ofiar seksualnych nadużyć do ataku doszło w lecie, informuje statystyka Krajowego Centrum Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci. Według sondażu przeprowadzonego przez Departament Sprawiedliwości w roku 1999, szacunkowo 285,400 dzieci zostało zaatakowanych seksualnie, a 35,000 stało się ofiarą innego ataku seksualnego.

Nie ulega wątpliwości, że dzieci będą jakiś czas pozostawione bez opieki. Wiedzą o tym rodzice, sąsiedzi i z pewnością przechodnie lub przypadkowi kierowcy pojazdów krążących w okolicy. Wystarczy niewyjęta w porę poczta, uchylone okno lub widok dziewczynki lub kilkuletniego chłopca, by zaczęła toczyć się własnym torem spirala nieszczęśliwych wydarzeń. Codziennie mijam dzieci idące do szkoły, obserwuję je jak przebiegają koło domu ze słuchawkami na uszach niepomne co dzieje się w umysłach obserwujących je kierowców. Nie sposób uniknąć perwersji, tak wszechobecnej w naszej kulturze, ale trzeba jej być świadomym. Przestrzec młodą matkę przed pozostawieniem na chwilę niemowlęcia w wózku przed osiedlowym autobusem przewożącym książki biblioteczne, poświęcić więcej uwagi przejeżdżającym przypadkowo w okolicy pojazdom, przyjrzeć się bliżej grupce nastolatków w parku, porozmawiać z sąsiadem lub spojrzeć mu od czasu do czasu w okna. Skoncentrowani na sztucznie wydętych prawach ochrony prywatności, zapominamy, że w naszym najlepiej interesie jest to, by sąsiad wiedział o nas jak najwięcej. Kiedy przez niezasłonięte okna w domu mojego sąsiada widzę, jak leży na kanapie oglądając telewizję lub kiedy słyszę jego hałasującego na wybiegu pieska, czuję się o wiele bardziej bezpiecznie niż mając do dyspozycji monitoring alarmowy.

To, prawda, że ryzyko czai się za rogiem domu. Niebezpieczeństwo może czyhać w grupce na pozór przygodnie spacerujących nastolatków, którzy raptem mogą wyjąć ci ze skrzynki twą własną korespondencję i skraść tożsamość, czy w kierowcy BMW, który nie zwracając niczyjej uwagi podjeżdża zbyt blisko grupki dziewczynek oczekujących na szkolny autobus, albo w starszym panu prowadzącym pieska, który nieoczekiwanie nawiązuje z przechodzącym kilkulatkiem rozmowę na temat swego ulubieńca, czy po prostu w nadbiegającym z tyłu mężczyźnie w parku. Kilka lat temu zdarzyło mi się dać schronienie grupie rozhisteryzowanych nastolatek, które idąc na piżamowe przyjęcie do koleżanek zostały zaczepione przez młodych Latynosów, którzy napastowali je podjeżdżając zbyt blisko i podążając śladem dziewcząt.

Trudno zapomnieć historię 11-latki z Waukegan, Holly Staker, brutalnie zgwałconej i zamordowanej podczas opieki nad dzieckiem w roku 1992. Pytania o to w jakim wieku pozwolić dziecku na rozpoczęcie pracy w charakterze opiekunki i kiedy można pozostawić dziecko w domu bez opieki są tak indywidualnym wyborem rodziców, że nie sposób znaleźć standardowe rozwiązanie ustawowe, tym bardziej, że nie gwarantuje ono jakiegokolwiek bezpieczeństwa.

Tym trudniej o odpowiedź na pytanie o to, w jakim wieku dziecko jest na tyle samodzielne i zdolne do oceny ryzyka, by bezpiecznie skorzystać z obozów letnich, zarówno w kraju jak i w egzotycznych środowiskach poza granicami Stanów. Pomimo zapewnień anonimowych organizatorów na internetowych portalach, wyjazd nastolatka poza granice stanu, a już z pewnością poza granicę Stanów, nie jest w żaden sposób bezpieczny.

Każdego roku ponad 11 milionów dzieci wyjeżdża na jakieś 12,000 letnich obozów w Stanach Zjednoczonych by zachłysnąć się przyrodą, poznać przyjaciół, czy po prostu spędzić niezorganizowany w inny sposób czas wolny od nauki. Wiele z nich rzeczywiście tego doświadcza, ale niektórzy przeżywają coś zupełnie innego – traumatyczne doznania emocjonalne, fizyczne niebezpieczeństwa i dziwne reguły rządzące życiem obozowym. Bez względu na wysoką opłatę i prestiżowy adres, nie wszystkie obozy są akredytowane. Co gorsza, nie zmusza do tego prawodawstwo federalne. Zasady rządzące letnimi obozami różnią się w zależności od stanu. Aż 8 stanów nie stawia formalnych wymogów licencjonowania, a 32 stany nie wymagają sprawdzenia przeszłości kryminalnej pracowników. Jedynie co czwarty obóz jest akredytowany przez American Camp Association utrzymując ponad 300 standardów dotyczących warunków zdrowotnych i bezpieczeństwa. Wprawdzie utonięcie, tortury i wypadki śmiertelne zdarzają się rzadko, ale na porządku dziennym są złamania kości i inne uszkodzenia.

Sedno sprawy zasadza się na wyobrażeniu, że obóz jest zwykle postrzegany jako miejsce, w którym dzieci doznają trochę więcej swobody, a ryzyko jest z tym nierozłącznie związane. Dużą rolę odgrywa też błąd ludzki, zwłaszcza, że większość obozów zatrudnia do opieki i nadzoru nastolatków i bardzo młodych ludzi, więc fakt, że doświadczenia uczestników obozów kończą się nierzadko źle, nie powinien zbytnio dziwić. Zaskakuje natomiast to, że nasze społeczeństwo, tak bardzo próbujące uniknąć ryzyka, nie podejmuje więcej środków zaradczych, by zapobiec czy złagodzić potencjalne niebezpieczeństwa wynikające z masowego wysyłania dzieci do lasów i powierzania nadzoru nad nimi kompletnym zupełnie obcym i niesprawdzonym ludziom.

Tyle tylko, że kontrolowanie pomoże nam, rodzicom, w utrzymaniu swych nerwów na wodzy i być może powstrzyma nas przed podążeniem w ślad dziecka, ale nie gwarantuje dzieciom większego bezpieczeństwa.

Oprac. Ela Zaworski



'

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor