W jednej dzielnicy ginie tu już więcej osób, niż w całych, średniej wielkości miastach amerykańskich, a przyczyny nagłego wzrostu liczby morderstw w Chicago wciąż nie są dokładnie znane. Być może odpowiedzialna jest za to ekonomia, być może zmienia się struktura ulicznych gangów, w których młodsi próbują sięgać po władzę, lub jest to wynik decyzji władz dotyczących restrukturyzacji miasta. Może wreszcie odpowiedzialna jest za to policja, która nie może znaleźć recepty na uliczną przemoc. Niedawny pomysł przyznania nadgodzin wybranym policjantom w celu obniżenia przestępczości jest właśnie przykładem takiego działania – kosztownego dla podatników i kompletnie nieskutecznego – będącego przejawem bezradności.
Większość mieszkańców Chicago wie, że taki problem istnieje wyłącznie na podstawie doniesień prasowych i telewizyjnych. Osoby te nie zdają sobie sprawy, że dziesiątki osób giną tygodniowo w dzielnicach oddalonych o zaledwie kilka mil od miejsc ich zamieszkania. Najgroźniejsza – Englewood – to przecież niewielki skrawek miasta położony stosunkowo blisko bogatego śródmieścia, będącego dumą całego miasta.
Ostatni weekend nie był najbardziej krwawym w historii Chicago, ale na pewno do takich się zaliczał. 8 zabitych, ponad 35 rannych. W większości porachunki gangów, ale nie tylko - wśród ofiar jak zawsze znaleźć można osoby postronne.
Specjaliści zastanawiają się nad powodem wzrostu agresji członków gangów w ostatnich latach i dochodzą do wniosku, że najbardziej prawdopodobnym powodem była likwidacja publicznych kompleksów mieszkalnych. W każdym dominowała inna grupa, a strefy wpływów dzieliło kilkanaście ulic. Teraz nagle stali się sąsiadami, a przecież barw nie zmienia się w ciągu nocy.
Do tego dochodzi trudniejsza sytuacja ekonomiczna zmuszająca wielu młodych ludzi do łamania prawa oraz, nie ma co ukrywać, niezbyt przygotowana na tę sytuację chicagowska policja, która wciąż eksperymentuje i poszukuje sposobów przeciwstawienia się fali przemocy.
Pamiętajmy jednak, że na razie fala ta jest znacznie mniejsza od notowanej w początkach lat 90. gdy roczna liczba ofiar użycia broni palnej przekraczała 900. Jest jednak prawie dwukrotnie wyższa, niż w podobnym okresie ubiegłego roku.
Niektóre miasta amerykańskie liczbę morderstw notowaną w samym Englewood, mieszczącym się w kwadracie o boku liczącym niecałe 20 przecznic, uznałyby prawdopodobnie za powód do wprowadzenia stanu wyjątkowego. W ciągu roku liczba śmiertelnych postrzeleń wzrosła tam o 20, czyli tyle, ile w ciągu całego roku odnotowuje całe miasto Seattle. W Cleveland, Milwaukee, Waszyngtonie D.C., czy Kansas City liczby z tej chicagowskiej dzielnicy stanowiłyby połowę rocznych statystyk morderstw całego miasta. A przecież nie są to ani małe, ani wyjątkowo spokojne aglomeracje.
Obejmując stanowisko Rahm Emanuel powtarzał jak bardzo zaniedbane pod każdym względem miasto przejmuje, wielokrotnie zwracając uwagę na nieporadność policji i jeszcze przed wygraniem wyborów zapowiadając zwolnienie ówczesnego komendanta policji. Jody Weis nie czekając zrezygnował sam ustępując przybyłemu ze wschodniego wybrzeża Garry`emu McCarthy. Miał on być lekarstwem na wszystkie problemy miasta związane z przestępczością.
Po ponad roku widać już, że podobnie jak jego szef mający problemy z wypełnieniem wielu przedwyborczych obietnic, tak i on nie daje sobie rady z sytuacją na ulicach. Ogólna przestępczość wprawdzie spada nieznacznie, ale to trend obserwowany we wszystkich dużych miastach w ostatniej dekadzie, włączając w to Chicago. Wyjątkowo jednak u nas, w przeciwieństwie do innych miast, wzrasta liczba morderstw. Ograniczyło ją nawet Gary w Indianie przez lata będące pod tym względem rekordzistą w USA.
W departamencie policji najsumienniej pracuje obecnie dział public relations, odpowiedzialny za wizerunek formacji w mediach i oczach mieszkańców. Lokalni dziennikarze informowani są o wszelkich, nawet najmniejszych sukcesach - niektórzy mają wręcz wrażenie, że część akcji organizowana jest celowo, tylko po to, by pozytywne informacje dotyczące pracy policji pojawiały się w mediach.
Garry McCarthy zaczyna przypominać swego poprzednika, który za każdym razem gdy wzrastała liczba morderstw zwracał uwagę na inne sukcesy podległej mu formacji - od aresztowań za narkotyki po spadek kradzieży pojazdów. Problem w tym, że McCarthy potępiał takie działania i zapowiedział rok temu zmiany.
W poniedziałek gubernator Quinn podpisał Illinois Street Gang RICO Act, o którym pisaliśmy w ubiegłym tygodniu, mający nieco pomóc w walce z gangami w powiecie Cook, chociaż jego skuteczność dopiero sprawdzona będzie w praktyce.
Violence Reduction Initiative 2012
W tym tygodniu burmistrz miasta i szef chicagowskiej policji ogłosili nowy program o nazwie "Violence Reduction Initiative 2012", który na pewno będzie bardzo kosztowny dla podatników, nie wiadomo jednak, czy przyniesie jakikolwiek skutek.
Policjanci będą mogli pracować w nadgodzinach w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach. Chodzi o zwiększenie aktywności mundurowych służb w niektórych rejonach miasta. Nie każdy będzie jednak mógł z tej oferty skorzystać, trzeba będzie spełnić co najmniej trzy z pięciu wymienionych warunków otrzymania dodatkowych, lepiej płatnych godzin pracy – w ostatnich pięciu tygodniach należy wykazać się wypisaniem co najmniej pięciu mandatów za parkowanie, wręczeniem pięciu ostrzeżeń kierowcom, wręczenie co najmniej pięciu wizytówek osobom podejrzewanym o przynależność do gangów, aresztowanie co najmniej trzech osób lub zatrzymanie co najmniej dwóch nastolatków łamiących godzinę policyjną w mieście.
Chodzi o to, by nadgodziny w trudnych rejonach przyjmowały osoby aktywne na służbie. Wtedy w razie niepowodzenia akcji będzie można posłużyć się innymi statystykami potwierdzającymi ogólną skuteczność działań policji. Oczywiście akcja będzie kosztowna i pochłonie większość budżetu policyjnego przeznaczonego na nadgodziny. W tym roku zmniejszył się on do 29 mln. z 33 mln. w roku ubiegłym. Od czasu przejęcia władzy w Chicago przez Raham Emanuela liczba policjantów w czynnej służbie spadła o kolejne 300 osób, mimo że obiecywano poprawę w departamencie od lat cierpiącym na niedostatki kadrowe.
Kim jest przeciwnik?
Ocenia się, że w samym Chicago funkcjonuje ponad 70 gangów, a liczba ich członków - odpowiedzialnych za 85% wszystkich zabójstw - przekracza 125,000. Źródłem utrzymania dla gangów ulicznych, a także głównym powodem ich powstawania, jest przemyt i handel narkotykami. Niektóre z tych grup zajmują się również stręczycielstwem oraz napadami i kradzieżami. Kiedyś głównym sposobem komunikacji były dla nich budki telefoniczne wykorzystywane do wydawania i przyjmowania poleceń, a także umawiania spotkań. Wraz z pojawieniem się telefonów komórkowych zasięg, sprawność funkcjonowania oraz szybkość działania gangów znacznie wzrosła. W tej chwili grupy przestępcze do tych samych celów wykorzystują wszechobecny internet i działające w nim portale społecznościowe, których nie jest już w stanie kontrolować lokalna policja.
Powszechnie uważa się, że ich członkowie to wyłącznie ludzie młodzi. Jednak statystyki mówią, iż wiek osób związanych z tymi grupami waha się od 10 do 50 lat. Należą do nich osoby z różnych grup społecznych, ras, kultur. Znamy grupy murzyńskie, azjatyckie, arabskie, czy białe.
Płeć też nie ma większego znaczenia – na terenie Chicago działa kilka gangów wyłącznie kobiecych. Patrząc na mapę, na której zaznaczono tereny ich działalności należy dojść do wniosku, że nie tylko południe miasta jest przez nie zdominowane. Tyle samo znajdziemy ich na zachodzie, nieco mniej na północy, czy wschodzie Chicago. W ostatnich latach pojawiają się one na przedmieściach i zaczynają sprawiać tam coraz więcej kłopotów. Liczebność tych grup waha się od kilkunastu osób, do nawet kilku tysięcy. W sumie w całej aglomeracji przynależność do gangów ulicznych manifestuje niemal 200,000 osób.
Początkowo uliczne gangi nie miały wiele wspólnego z rasą i kolorem skóry. Były tworem słabej ekonomii, systemu kształcenia i upadkiem instytucji rodzinnych. Wierzono, że coraz silniejsze społeczeństwo samo doprowadzi do ich zaniknięcia. Tak się jednak nie stało. Po latach działalności stały się one nieodłącznym elementem ulic każdego większego miasta w USA i zaczęły dzielić się głównie pod kątem przynależności rasowej.
Początki to przełom XIX i XX wieku. Jednak największy rozkwit to okres powojenny. W tym czasie do USA masowo zaczęli napływać obywatele krajów z południa Ameryki Północnej i Łacińskiej. Większość znalazła nisko płatne zajęcia w przemyśle. Pozostali dołączyli do grup przestępczych zajmujących się przemytem i rozbojami.
W tym samym czasie nasiliły się ruchy wolnościowe wśród czarnoskórej mniejszości. Powstałe wówczas bojówki z biegiem czasu przekształciły się w uliczne gangi, które w prawie niezmienionej formie działają do dziś.
Warto wspomnieć o grupach zrzeszających białych. W latach 50-tych i 60-tych większość z nich dzięki powiązaniom z dochodzącą do władzy partią demokratyczną otrzymała inne, legalne i dobrze płatne zajęcia, głównie w lokalnych departamentach policji. Właśnie dzięki ich wiedzy i kontaktom policji udało się rozbić wiele grup i zatrzymać ich przywódców. W związku z tym od lat 70-tych większość znaczących gangów zaczęła być rządzona spoza murów więzień. O całkowitym zlikwidowaniu ulicznych gangów nie było mowy, układ taki wszystkim odpowiadał. Więzienia i dzielnicowe getta spełniały podobne funkcje. Kontrolowały niebezpieczną i mało znaczącą ekonomicznie grupę oraz oddzielały ją od reszty społeczeństwa.
Lata 80-te i 90-te to stopniowa ekspansja ulicznych gangów w inne części miast. Tak było również w Chicago. W dalszym ciągu istniały tzw. zakazane dzielnice, ale coraz częściej do potyczek i śmiertelnych strzałów dochodziło w dzielnicach uznawanych za spokojne i bezpieczne. W tej chwili trudno znaleźć na mapie miasta punkt, w którym nie działałaby jakaś grupa.
Eksperci są zgodni, że większość śmiertelnych strzałów w Chicago pada w wyniku porachunków pomiędzy poszczególnymi grupami oraz w ramach walki o tereny wpływów. Coraz częściej jednak ofiarami stają się przypadkowe, niezaangażowane w ich działalność osoby. Liczby są wyższe, niż w innych miastach. Dla porównania w Los Angeles, czy Nowym Jorku – aglomeracjach o wiele większych i mających znacznie więcej mieszkańców - ginie porównywalna liczba osób. Ocenia się, iż w miastach tych gangi są obecnie liczniejsze i lepiej zorganizowane, co z kolei prowadzi do konkluzji, iż winą za obecną sytuację można obarczyć władze miasta oraz lokalną policję z Chicago.
Jeszcze dwadzieścia lat temu chicagowskie FBI nie zajmowało się ulicznymi grupami przestępczymi pozostawiając to zadanie policji. W tej chwili biuro ma na miejscu trzy specjalne oddziały zajmujące się wyłącznie gangami i próbujące ograniczyć ich rozwój oraz następstwa ich działalności. Efekty jak dotąd są znikome.
Członkowie amerykańskich gangów ulicznych są już wszędzie. Wystarczy przypomnieć sobie ogarnięty konfliktem zbrojnym Irak. Na tamtejszych budynkach pojawiały się graffiti z symbolami największych i najbardziej znanych grup ze Stanów Zjednoczonych, w tym również z Chicago. Armia na ten temat się nie wypowiada, ale nie ulega wątpliwości, że ich autorami byli niektórzy żołnierze służący w Iraku.
RJ
'