Staramy się bardzo, żeby historia miała przysłowiowe „ręce i nogi”, tworzymy różne teorie, koncepcje i interpretacje, by ją usensownić, co nie przeszkadza, że w głębi duszy czujemy, że to raczej praca syzyfowa. Wbrew szkole heglowskiej i jej głębokiemu przekonaniu o racjonalnej strukturze naszych dziejów, praktyka dramatycznie, a często wręcz drastycznie zaprzecza temu modelowi, który ma prowadzić przecież do ostatecznej doskonałości w jedności wszystkiego. Może Hegel za bardzo skoncentrował się na pruskim modelu państwa i nie zadał sobie trudu, żeby przeanalizować polską wersję państwowości, bo musiałby wtedy istotnie przemodelować swój koncept rozwoju historycznego, który zmierza ku absolutowi.
Wersja polska rozwoju dziejów każe nam raczej wierzyć, że absurd i brak jakiejkolwiek logiki czy elementarnego sensu jest zasadniczym wyznacznikiem w rozwoju dziejów, a osoby czy postaci biorące w tym procesie udział, kształtują go w taki sposób, by tę paranoję historii jedynie pogłębić. Zawsze byliśmy przecież nie tylko pawiem ale i awangardą narodów w działaniach, które miały co najmniej parę, jeśli nie paręnaście różnych wersji interpretacyjnych, w których nic do końca nie było i nie jest jasne i oczywiste, w których przegrana jest wygraną i odwrotnie, a bohater może być jednocześnie antybohaterem – jakby tego było mało, nie przeszkadza to wierzyć Polakom, że są ze wszech miar wyjątkowi i naturalnie predystynowani do bycia tym właśnie heglowskim zwieńczeniem wszystkiego w dialektycznym rozwoju dziejów.
Okres od września 1939 roku do końca roku1945 jest czymś absolutnie niesamowitym w kontekście wydarzeń, postaci i sytuacji skupiających jak w soczewce „wyjątkowość” polskiej historii. Wprawdzie Alfred Jarry twierdzi w kultowym „Królu Ubu”, że „w Polsce, to znaczy nigdzie”, ale można śmiało sparafrazować to stwierdzenie, mówiąc że w „Polsce to znaczy wszędzie”, bo przecież odyseja wojenna i tuż powojenna Polaków zaczyna się od Rumunii i toczy przez prawie wszystkie kraje europejskie, żeby tylko wymienić: Francję, Hiszpanię, Portugalię, Anglię, Włochy – a także kraje Związku Radzieckiego, Persję, Palestynę, Stany Zjednoczone i wiele innych. A tam gdzie są Polacy jest i Polska z całym dobrodziejstwem tego wszystkiego, co na to pojęcie się składa. W Londynie na przykład „podstawowe znaczenie miała opinia nowych gospodarzy i polscy politycy zawczasu starali się o poparcie Anglików. Na tym tle dochodziło do gorszących wydarzeń, takich jak konflikt profesora kota z wiceministrem Zygmuntem Gralińskim. Panowie prowadzili wojnę podjazdową, aż wreszcie spotkali się twarzą w twarz na londyńskiej ulicy:
‘[…] zauważyłem idącego naprzeciw mnie pana Stanisława Kota - relacjonował Graliński. – Nie mając zamiaru osobistego zetknięcia się z panem Kotem, zdecydowałem się przejść na drugą stronę jezdni, pan Stanisław Kot przystanął i zwracając się w moją stronę, splunął kilkakrotnie w moim kierunku i głośno krzyknął pod moim adresem >>Wstrętny tchórzu, świnia jedna, łajdaku>>. – Nie chcąc wywoływać zajścia […] powstrzymałem się niebywałym wysiłkiem od bezpośredniego zareagowania na doznaną obrazę’.” [Polskie piekiełko, s.179/180]
Może zatem lepiej mówić nie o sensie i bezsensie historii, ale raczej o racjonalności czy też jej braku u tych, którzy tę historię tworzą – bo cóż bardziej poruszającego, niż poczucie istnienia w oparach absurdu kreowanych przez polityków rządu emigracyjnego, przy jednoczesnym, niebywałym wręcz oddaniu i poświęceniu zwykłych obywateli. Wystarczy przytoczyć kolejny cytat z jednej z ostatnio wydanych książek, w której jest takie wstrząsające wyznanie jedynej „cichociemnej”, która przedostawszy się z okupowanego kraju do Londynu jest dogłębnie poruszona „polskim piekłem”, jakie dalej toczy się w najlepsze na emigracji w czasie, gdy kraj się wykrwawia:
„ […] generał Sikorski, zamiast słuchać jej uważnie, przez większość spotkania sam się skarżył, jakie kłody rzucają mu pod nogi przeciwnicy. Oni nie byli wcale tak zainteresowani tym, co się w Polsce działo – oceniała po latach Elżbieta Zawadzka.
- Służyli Polsce, ale kraju nie rozumieli. Żyli w Londynie prywatnym życiem, mieli swoje kawki, swoje śniadanka, wszystko, a myśmy w Polsce nie mieli nic – wspominała. [Bohaterowie i zdrajcy, s.303]
Może zatem stwierdzenie, że Hegel zrobił błąd nie wykorzystując doświadczeń Polaków w swych rozważaniach o duchu historii jest pozbawione podstaw. Może nieświadomie skorzystał z polskich inspiracji pozbawiając jednostkę wpływu na bieg historii, twierdząc że nijak ona może tryby dziejów regulować. Tego chyba już jednak nigdy się nie dowiemy. Wiemy natomiast z cała pewnością, że Churchill takiego wpływu pozbawił Polaków i to na ich własne życzenie:
„Mamy tu do czynienia – mówił Winston Churchill – ze wszystkimi przejawami niestabilności, które w ciągu wieków prowadziły Polskę do ruiny niezależnie od osobistych zalet i cnót Polaków. Według mnie nie powinno się w żaden sposób popierać wywrotowych tendencji w wojsku Polskim […] uzbrajamy i żywimy polskie oddziały, a oni zaczynają domorosłą wywrotową agitację”. [Polskie piekiełko, s.333]
Wykorzystane w tekście fragmenty i cytaty pochodzą z:
Polskie piekiełko, S. Koper, wyd.Bellona, 2012
Śladami zapomnianych bohaterów, M. Biskup-Bishop, wyd, Vesper, 2011
Bohaterowie i zdrajcy, P. Słowiński, wyd.Videograf, 2012
Londyńczycy, E. Winnicka, wyd. Czarne, 2011
Zbyszek Kruczalak
'