Każdy wyjazd, nawet kilkudniowy, chociaż na chwilę otwiera oczy na świat. Regularne wyjazdy w inne części kraju i świata powinny być dla każdego obowiązkowe. Po to, by nabrać pewnego dystansu i z innej perspektywy spojrzeć na problemy, z którymi żyjemy na co dzień.
Nie chodzi o to, że inni mają lepiej, ciekawiej, czy łatwiej. Mieszkańcy Los Angeles, Detroit, czy Miami z pewnością zazdroszczą nam wielu rzeczy. Nie odważę się odgadywać, czego, ale na pewno coś się znajdzie.
Trudno się z tym pogodzić, ale naprawdę niewiele jest spraw w Chicago mających wpływ na resztę kraju. Nie ma już prohibicji, ani Ala Capone. Wieżowce podobne do naszych powstają w każdym zakątku świata. Polityka nasza jest bardzo lokalna, nie wpływająca na życie innych. Niewiele naszych tematów przedostaje się na łamy obcych gazet. U nas z kolei nawet przymrozek w Kalifornii jest ważnym wydarzeniem. Bo rzadko występuje, a do tego wzrosną po nim w sklepach ceny cytrusów.
Życie mieszkańców dużych miast przypomina nieco przebywanie w terrarium. Oddychamy tym samym powietrzem, słyszymy te same dźwięki ale nie wiemy co dzieje się w innym pomieszczeniu. Od czasu do czasu ktoś do nas zajrzy, ale ponieważ nic się u nas nie zmienia wizyty są coraz rzadsze. My też przestajemy się interesować światem wokół zajęci wnętrzem własnej klatki. Szkoda. Zmieniły się nieco czasy i moglibyśmy wiele u naszych sąsiadów podpatrzeć. Nie zadzierajmy więc nosa, bo inni zaczynają na nas patrzeć z politowaniem.
Po ubiegłotygodniowym tekście pojawiło się w skrzynce na listy kilka komentarzy. Większość to kolejne przykłady na powolną, ale postępującą ingerencję w nasze życie. Nie tylko ja zauważam, że stopniowo zmuszani jesteśmy do określonych działań i przyjmowania ogólnie akceptowanego sposobu życia. Więc dziś jeszcze kilka słów...
Żyjemy w systemie, w którym jednostka musi podporządkować się prawom i decyzjom większości. To bardzo skrócona i uproszczona definicja demokracji.
Źle zaczyna się dziać, gdy jakaś grupa nadużywa swej władzy i wpływów; jeszcze gorzej jest, gdy ta sama grupa stanowi mniejszość, co zdarza się coraz częściej. Wielokrotnie byliśmy świadkami lub uczestnikami dyskusji na temat zmiany obowiązującego prawa. Wtedy angażowaliśmy się w walkę po jednej ze stron z pełną świadomością ewentualnej przegranej. Coraz częściej jednak nie pozwala nam się nawet wyrazić własnego zdania, a tym samym zakwalifikować do jednej z grup. Coraz częściej też decyzje dotyczące naszego życia podejmowane są w sposób niemal tajny.
Lubię czasami tłusto zjeść, ćwiczę o wiele mniej, niż zalecają lekarze, nie będę więc ukrywał, że moja waga nie jest idealna. Prawdopodobnie mam nieco podwyższony w związku z tym cholesterol i kilka innych wyników nie mieści się w dozwolonych granicach. Mimo uporczywej walki dopiero dwa tygodnie temu udało mi się rzucić palenie i wcale jeszcze nie ogłosiłem się zwycięzcą. Nie uciekam też przed szklanką zimnego piwa. W zimie chodzę bez czapki i nie posiadam hybrydowego samochodu. Jadam słodycze i jeśli tylko mam taką możliwość to sypiam do oporu nie zwracając uwagi na zegarek. Uważam, że sernik z bitą śmietaną nie jest trucizną, a kawa bez cukru po prostu mi nie smakuje.
Nie wszystkie z tych cech, ale większość z nich dyskwalifikują mnie jako dobrego obywatela i wartościowego członka społeczeństwa. Od wielu lat pracodawcy wprowadzali prawa mające na celu poprawienie produkcyjności swych zakładów, czy polepszenie bezpieczeństwa na ich terenie. Nikt głośno nie protestował gdy wprowadzano zakaz palenia, obowiązek noszenia odpowiedniego ubioru, czy poranną gimnastykę. Było to zrozumiałe.
Wszystko się jednak zmienia. W stanie Michigan chcąc zaoszczędzić na polisach ubezpieczeniowych kierownictwo kilku fabryk wprowadziło w porozumieniu z firmami je oferującymi serię nowych przepisów. Osoby palące poza miejscem pracy, a więc na przykład wieczorem we własnym domu, stracą posadę. Osoby z nadwagą zapłacą kary - potrącane będzie kilka dolarów z każdego czeku - a jeśli to nie pomoże to... stracą pracę. Podobnie osoby z podwyższonym ciśnieniem, wyższym cholesterolem i zawartością cukru we krwi. Każdego miesiąca kilkaset osób w kilku stanach musi pożegnać się z tego powodu z firmami, w których często spędziły połowę swego życia. Skoro zwalniani są wieloletni pracownicy, to jaką szansę na zatrudnienie maja młodzi ludzie, którzy też często nie mieszczą się w wyznaczonych granicach? Żadnej.
Do tej pory emigracja zarobkowa polegała na poszukiwaniu wolnych miejsc pracy i lepszych płac. W tej chwili jesteśmy świadkami zmian, o jakich nam się jeszcze niedawno nawet nie śniło. Ludzie z nadwagą, ciśnieniem i uzależnieni od kawy oraz tytoniu muszą przeprowadzać się w rejony nie dotknięte jeszcze tą rewolucją.
Podstawowe pytanie brzmi: jak daleko można się posunąć i w jaki sposób określić można zdrowy organizm? Okazuje się, że granic nie ma, a definicję każdy ustala sobie sam. Dyskryminacja? Nie. Możemy sądzić za niemiłe obsłużenie nas w sklepie lub nieustąpienie miejsca w autobusie. W tym przypadku narażamy pracodawcę na straty, więc prawa nam żadne nie przysługują.
Kiedyś tabliczki zakazujące plucia lub deptania trawy wydawały nam się śmieszne. Potem zakazy palenia. Następnie rozpalania ognisk w lesie, kąpieli w miejscach niestrzeżonych, słuchania głośnej muzyki w samochodzie, etc. Wszystkie one miały jakiś sens, czemuś mimo wszystko służyły.
W momencie, gdy warunkiem utrzymania przeze mnie pracy stanie się omijanie cukierni, kafejki, baru szybkiej obsługi, obowiązkowe jedzenie szpinaku i kiełków pszenicy stracę resztki wiary w system, którego jestem częścią. Na razie z problemem tym borykają się mieszkańcy Michigan, Indiany i kilku innych stanów. Ale i do nas on przyjdzie. Nie zdziwię się zbytnio, gdy pewnego dnia ujrzę w dziale ogłoszeń drobnych cos takiego: Mężczyzna w średnim wieku, z niewielką nadwagą, nie lubiący marchewki, podjadający cukierki i ciastka szuka jakiejkolwiek pracy.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
'